Jarosław Mikołajewski, poeta, który pisze reportaże, w najnowszej książce „Cień w cień” wyruszył tropem wybitnej poetki międzywojnia, Zuzanny Ginczanki, zamordowanej przez Niemców w 1944 roku. Ślady jej migotliwej obecności przywołuje poprzez innych ludzi, miejsca i wiersze. O tym, co zostaje po zabitym pięknie, opowiedział Annie Sańczuk.
Znamy parę faktów i kilka plotek. Mówili na nią Sana, Sanka, Gina, choć w papierach stało: „Sara Polina Gincburg”, a wiersze podpisywała: „Zuzanna Ginczanka”. Mówili, że jedno oko miała zielone, a drugie brązowe, a może jedno jasne, a drugie ciemne. Że była urzekająco piękna i mężczyżni tracili dla niej głowę. Smagła, smukła, elegancka. Świadomie budująca wizerunek, dobierająca garderobę w czerni i bieli, kolorach podkreślających jej ciemną karnację. Przyjaciółka Tuwima i Gombrowicza, piekielnie inteligentna i celnie ironiczna rezydentka literackich stolików Warszawy. Urodzona w Kijowie i wychowana w Równem, w żydowskiej rodzinie, w której mówiło się po rosyjsku, choć poezję Ginczanka chciała pisać po polsku.
Najpierw była 17-letnią, zaskakująco dojrzałą debiutantką (wyróżnienie w konkursie poetyckim), potem autorką przedwojennego tomiku „O centaurach” i jedynego ocalałego wojennego wiersza z czasu ucieczek, denuncjacji, ukrywania się w kolejnych mieszkaniach i miastach (ze swoją urodą nie miała szans, by wtopić się w tłum). Wiersza tnącego do krwi i zaczynającego się od słów: „Non omnis moriar – moje dumne włości, łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych, prześcieradła rozległe, drogocenna pościel i suknie, jasne suknie pozostaną po mnie…”. W tym utworze uwieczniła też lwowską dozorczynię, „dzielną żonę szpicla, donosicielkę chyżą, matkę folksdojczera”, która zadenuncjowała ją gestapo. Kolejnego donosu w Krakowie już nie przeżyła. Została aresztowana i zastrzelona na terenie obozu w Płaszowie, prawdopodobnie wiosną 1944 roku. Miała 27 lat – idealna kandydatka na tragiczną legendę, członkinię „Klubu 27”, artystyczną duszę naznaczoną straceńczym piętnem. I ta legenda staje się faktem. Poetka zapomniana przez dziesięciolecia budzi dziś wielkie emocje, trafia na poczesnym miejscu do literackiego kanonu, na wystawy i debaty, a być może juz niedługo (takie plany istnieją) doczeka się filmu fabularnego.
Jednak czy przez to dowiemy się o niej więcej, zastanawia się Jarosław Mikołajewski, poeta, tłumacz, znawca kultury włoskiej, od lat „nawiedzany” przez Ginczankę. Pyta ją w swojej książce: „Kim jesteś, Zuzanno?” i pochyla się nad jej fenomenem bardziej jak czuły poeta niż reporter. Zastanawia się raczej nad tajemnicą kobiecości, niż próbuje wyrwać Sanie jej intymne sekrety, zanalizować je i przyszpilić na kartkach książki. Opowiada tyleż o szukaniu poetki, ile o samym sobie: szukającym, tropiącym, ścigającym cień.
Już na początku książki o Ginczance deklarujesz: „Nie mówię, że tak było. Jak było, tego się nie dowiemy, czuję jednak, że tak mogło być”. Rozumiem, że „Cień w cień” to próba podejścia do niej najbliżej, jak się da. Ale czy to jeszcze reportaż?
Są tu bez wątpienia elementy reportażu, np. wtedy, kiedy chodzę po Lwowie czy Równem, szukając jej śladów. Odwiedzane miejsca: kirkut w Równem, ostatnie wojenne adresy: lwowski i krakowski – bardzo dużo mi dały. Śmieję się, że poznanie mediumiczne jest jedną z moich ukochanych metod poznania. Nawet jak nie ma wanny, w której moja bohaterka lubiła leżeć, to i tak w domu na Rustawelego we Lwowie unoszą się duchy. Ale w książce umieściłem też moje listy do włoskiego tłumacza czyfragment dramatuo Zuzannie. Bo kiedy kończą się fakty, muszę uruchomić swoją domyślność, by zbliżyć się do mojej bohaterki. Próbuję ją zobaczyć w innych osobach, np. w syryjskiej uchodźczyni. Nie jestem historykiem, a fakty biograficzne, na ile to możliwe, są ustalone przez badaczy, głównie przez Izoldę Kiec i Ryszarda Kotarbę, który zrekonstruował ostatnie miesiące życia poetki. To sama Zuzanna mnie w pewnym momencie „zaczepiła”, najpierw w wierszach, potem poprzez biografię. Nie wiem, czy urzeczenie to właściwe słowo, ale wiem, że bardzo lubię szukać, iść czyimś tropem, i w pewnym momencie się zorientowałem, że więcej moich książek jest opartych właśnie na motywie szukania.
Co takiego jest w Sarze Polinie Gincburg, córce Szymona i Cecylii, że ścigasz jej cień? Nietuzinkowa poezja? Uderzająca uroda? Tragiczna śmierć?
Ta jej „legendarna uroda” nie obchodzi mnie samoistnie, obchodzi mnie natomiast to, jak bardzo ona magnetyzowała innych. Interesuje mnie to, że ona była wobec swojego piękna tak szalenie bezradna. Mówi się bez przerwy o jej związkach, romansach, ale kiedy Ryszard Matuszewski mi opowiada, że Zuzanna była w związku ze starszym od niej o osiem lat poetą i satyrykiem Andrzejem Nowickim, to inna rozmówczyni, pani Halina Cetnarowicz, która przyjaźniła się z nią w Warszawie, zaprzecza: nie byli parą, udawali, to była w pewnym sensie zasłona. A krytyk sztuki Michał Weinzieher, czyli mąż Ginczanki, o którym mówią, że do niej nie pasował? Czy była to choć przez chwilę miłość, czy też znów jakaś maska? Używała wielu masek, fingowała wiele sytuacji, ukrywała się tak naprawdę bez przerwy. Nie cierpiała oczywistości. I kiedy widzę na ulicy plakat znakomitego przecież, wyjątkowo mi drogiego muzeum Polin, gdzie jest napisane: „Zuzanna Ginczanka – Żydówka, Polka, warszawianka, poetka, feministka”, to zastanawiam się, sam będąc za Wiktorem Woroszylskim – feministą, czy jednak nie jest to o jeden emblemat za dużo.
A ja się z tym określeniem zgadzam, bo w tym, jak ona się realizowała, jakie komunikaty o swojej postawie wysyłała światu, można bez problemu doszukać się feminizmu. Jak wtedy, kiedy w wierszu „Dziewictwo” cierpko konstatuje pozycję młodej kobiety spętanej konwenansami: „Uwikłane po szyję w sukienki prowadzimy kulturalne rozmowy”. Mnie najbardziej fascynują właśnie jej współczesność, odwaga, wydeptywanie własnych ścieżek.
Rozumiem i jestem gotowy zgodzić się z tą definicją, ale nie z samą pokusą definiowania. Uwiera mnie próba dookreślenia jej słowem, którego ona sama nie firmowała. Nie krytykuję, zwłaszcza że są podstawy, by tak ją nazywać, tylko mówię o własnych odczuciach. Przecież co jakiś czas pojawiają się zjawiska niosące ze sobą pewną tajemnicę, która nie pozwala nam się poznać, nazwać, rozebrać do końca. I dlatego jest tak szalenie cenna. Przywołuję na początku książki wiersz Eugenia Montalego „Dora Markus” – jeden z najpiękniejszych wierszy poezji włoskiej, jakie znam. Wielki Montale stara się w nim rozwikłać tajemnicę kobiecości ze świadomością, że nie da się tego zrobić. I moja książka jest właśnie czymś takim: próbuję, jak mówisz, zbliżyć się najbardziej jak tylko się da do Zuzanny, ale ostatecznie nie mogę tego zrobić. To „nie mogę” bierze się z wielu rzeczy. Z tego, że brakuje dokumentów, że jest wiele znaków zapytania dotyczących jej życia, ale też z tego, że nie chcę, bo nie pozwala mi na to mój własny respekt dla tajemnicy. Nie cierpię pisania o czyjejś intymności. To sprawy do przeżywania tylko od środka, nie chcę tam wtykać nosa. Mogę jedynie dać czytelnikowi sygnał, że oto otwiera się strefa, do której ma wgląd tylko przez siebie. Kłopot miałem już nawet z malarskim aktem autorstwa Leona Chwistka, którego modelką mogła być Zuzanna. Dlatego, że to jest wystawienie nagiej, zamordowanej osoby na widok publiczny. Są pewne wyrazy pożądania wobec niej, które znalazłem w dokumentach, ale nie wyjawiam ich, bo nie chcę wydawać Zuzanny na żer. Co innego mnie porusza. Na przykład, kiedy Ryszard Kotarba, historyk z krakowskiego IPN-u, odkrywa okoliczności związane ze śmiercią Zuzanny i jej ostatnie zapiski., w których są prośby o doposażenie w środki czystości, jedzenie itp.
Cytujesz te zapiski, jakby to był wiersz…
Tak, traktuję je jak zapiski Rimbauda, które mam za poezję. Tam też jest taka gnomiczność, ułomność, która mnie przejmuje. To jest dla mnie wielkie znalezisko! Ja po prostu sobie z nią, z Zuzanną, żyję i zastanawiam się, jakie są granice pochwytalności innego człowieka. Na ile można go przechwycić i czy trzeba, a na ile jesteśmy bytem niezdefiniowanym. To jej nieustanne uciekanie! Jak w jedynym zachowanym fragmencie filmu z nią, tańczącą na dancingu w „Adrii”. To dosłownie półtorej sekundy, kiedy Zuzanna patrzy w obiektyw i znika. I jest w tym przejmująca, jakby o coś prosiła. Może: „Dajcie mi spokój z tą kamerą!”. Ale też: „Przepraszam, że byłam”, „Jestem nie na swoim miejscu”.
Ale ona mówi bardzo wiele o sobie przez swoje wiersze. Dla mnie zawsze poruszająca jest jej niejednoznaczność, zaskakująca u tak młodej osoby głębia, a z drugiej strony niesamowity zwierzęcy głód życia, odwaga brania tego, czego się chce. Zastanawiam się, dlaczego, jak ona się taka stała. Co ją ukształtowało?
Wszyscy, którzy ją znali, także jej przyjaciółka, lekarka Lusia Stauber, z którą w książce rozmawiam, mówią: „Była dojrzalsza od nas, miała pradawną, archaiczną duszę”. Powiedziałbym – antyczną. Jakby się urodziła już z pewną wiedzą. Nie wiem, kiedy człowiek jako dziecko zaczyna się kształtować, ale już podróż z Kijowa do Równego w rewolucyjnym 1917 roku, kiedy Zuzanna miała zaledwie kilka miesięcy, mogła zostawić w niej ślad. Nie wiem, co widziała i przeżyła i czy to znaczące „coś” zdarzyło się właśnie wtedy, ale myślę, że pewien rodzaj niezależności, relatywizmu może mieć tam swoje korzenie… Babka Żydówka, która każe jej klęczeć w roli aniołka na wystawie sklepowej – czy to też nie uczy jej czegoś o świecie? Jako młodziutka dziewczyna poznała Tuwima, najpierw przez korespondencję, i błyskawicznie weszła w środowisko skamandrytów, miała kontakty z wieloma wybitnymi osobami, które musiały na nią wpływać. Ukształtowała ją jakaś mądrość kresowa i powab miasta garnizonowego, którym było Równe: umundurowani panowie, eleganckie panie, dzieci żydowskie bawiące się z chrześcijańskimi itp. Może też mama, która była chyba ważniejszą osobą w jej życiu, niż się może wydawać.
Kobieta niezależna, która po odejściu męża wyszła drugi raz za mąż, zostawiła córkę z babcią i wyjechała do Pampeluny…
A potem wzywała ją w listach. Do tego dochodzi władcza babcia, Klara Sandberg, prowadząca miejscową aptekę, i dziadek osuwający się w demencję, który mówił rzeczy tajemnicze, np. o spotkaniu z Czechowem, z którym podobno się przyjaźnił. Tak naprawdę nie wiem, skąd taka Ginczanka się wzięła. Żyje na prawach symbolu niezaangażowanego w doraźność życia i aż mnie frapuje to, że ludzie starają się tak uparcie wyjaśnić niejasności jej biografii. Na przykład przystąpienie poetki do Związku Pisarzy Radzieckich w okresie lwowskim, po wybuchu wojny. Nawet nie wiesz, jak głęboko nie jest w stanie mnie urazić to, że ona tam przynależała. A przecież dla wielu to jest szalenie ważne i kompromitujące. Cały czas sobie myślę, że ona musiała jakoś przeżyć. Bała się o życie. Była po stronie życia takiego, jakie ono jest, z całą jego złożonością.
Ten lęk nie był jej obcy już wcześniej, przed wojną. Pisano na nią antysemickie paszkwile, zrezygnowała z wykładów na pedagogice z powodu getta ławkowego i zamieszek antyżydowskich…
Poznałem wspaniałego Żyda pochodzącego z Płońska, który ma obecnie 105 lat, Mariana Fuksa. Czytałem jego wspomnienia z dzieciństwa i on tam pisze, że w jego własnym, żydowskim domu, niania, karmiąc go, mówiła: „Jedz kaszkę, bo zawołam Żyda”. Co to znaczy, że od małego dostaje się o sobie taki negatywny przekaz? Nie proponuję w książce prostych odpowiedzi, bo ich nie znajduję. Boję się wszelkiego przypisania, że to „obsesja na punkcie Ginczanki”. Ginczanka to coś większego ode mnie i ja bym chciał się zastanowić, co to takiego. Prościej byłoby napisać o faktach: co zrobiła, z kim się spotkała, kogo poznała…
Spotkała na przykład Witolda Gombrowicza, który podobno żartem wsadził jej głowę do ulicznego śmietnika… Ciekawe poczucie humoru.
Interesuje mnie, jak się wyraża w tym zdarzeniu rodzaj poczucia wyższości wobec kogoś drugiego. Podobne zachowanie może być objawem słabości. Gombrowicz ze swoim cynizmem i ironią zawsze chciał interlokutora zdominować, w Ginczance wkurzało go może to, że nie mógł nad nią zapanować. Wobec tego piękna duchowego i wszelkiego – pękł i w przypływie frustracji wsadził jej piękną głowę w wiadro ze śmieciami. Przeczuwam, że tak to mogło wyglądać.
Dużo mówi się o jej życiu warszawskim, które łatwo poddaje się barwnej legendzie. Kiedy jako 19-latka przyjeżdża z prowincji do stolicy i podbija Ziemiańskie, Zodiaki, Adrie, Gombrowiczów i Tuwimów. Prowadzi bujne życie artystyczne i towarzyskie, mimo że już w bardzo wczesnych jej wierszach czuć rodzaj mroku.
Kiedy trafiła do Warszawy, uruchomiła w sobie kilka kluczowych rzeczy. Na pewno moment relacji z innymi, świadomego ich kształtowania. Lubiła się zaszywać w swojskim gronie, ale też dobrze się czuła w hałasie, na salonach. Podziwiam u Ginczanki wyczulenie na krzywdę drugiego człowieka, a jednocześnie zmysł ironiczny, który nieprzypadkowo zaprowadził ją do środowiska „Szpilek”, w których publikowała od 1936 roku. Wydaje mi się, że okres warszawski był czasem próby, a jednocześnie czasem fascynującym, bo powtarzała, że „wszystko zniesie, ale Równego nie zniesie”, uciekła ze swojej prowincji i nie zamierzała wracać.
Wiadomo, jak się jej historia skończyła, tragicznie. Pytasz: „Jak można strząsnąć z siebie patos i martyrologię, kiedy piszesz o czymś takim?”.
Bliski mi obraz to wspaniała bazylika św. Benedykta, która runęła w Nursji podczas trzęsienia ziemi we Włoszech. Nagle widzisz, że nie ma czegoś takiego, co może nas ochronić. Czasami nam się wydaje: „ale ojca to już nie zabiją”, „ale matka to nie umrze”. Tymczasem na tym polega dramat życia, że wszystko jest kruche na tym świecie i wszystko ulega znikaniu. Wielką przykrość sprawiła mi przejmująca i cenna relacja pani Marii Güntner-Kawalerowiczowej, że Zuzanna tak strasznie się bała i wielomiesięczne ukrywanie się ją zniszczyło. Jakby samo centralne włókno świata podlegało w osobie Zuzanny cierpieniu. Czy mogła tego uniknąć? Podobno śmiała się z nadchodzącego zagrożenia. Gombrowicz spotkał ją krótko przed wojną i ostrzegał przed zbliżającą się katastrofą, sugerował, że powinna mieć ze sobą na wszelki wypadek truciznę. Zlekceważyła to. Może wstydziła się strachu?
Jaki wiersz Zuzanny najbardziej w tobie rezonuje?
Wiersz „O centaurach”, w którym Ginczanka pisze: „Oto głoszę namiętność i mądrość ciasno w pasie zrośnięte jak centaur”. To wyjątkowo rzadki akt fascynacji życiem. Jest tam nieprawdopodobna witalność, wręcz zawstydzająca, a ona, jako młodziutka dziewczyna, musiała te intymne wiersze wysłać na konkurs poetycki. Lubię nawet samą orkiestrację tego utworu. Zasugerowałem jego fragment na tablicę pamiątkową w Krakowie, która zawisła na kamienicy przy Mikołajewskiej 26, będącej jej ostatnim adresem na ziemi.
„Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki”, Jarosław Mikołajewski, wyd. Dowody na Istnienie, październik 2019 r.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.