Wydawało się, że po oskarżeniach o molestowanie Woody Allen będzie musiał przejść na przymusową emeryturę. Najwyraźniej nie ma na to ochoty. Jego nowy film właśnie trafia na polskie ekrany. Niestety dowodzi on, że reżyser nie rozumie już swojego miasta. „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” to wizja starszego pana, który nie zauważył, że świat się zmienił.
Już nie Paryż, nie Londyn i nie Barcelona. Z miast, do których Woody Allen jeździł jako turysta z kamerą, przywoził filmowe pocztówki. Jego seryjne portrety europejskich metropolii, wykonane metodą kopiuj-wklej, ogląda się jak instagramowe zdjęcia dawno niewidzianych znajomych w kadrze z Big Benem albo wieżą Eiffla. Szybko się o nich zapomina. Co innego Nowy Jork. To jego miasto. Wyraźnie czujemy, że wciąż go kręci. Pokazuje nam mniej oczywiste plany zdjęciowe i scenografię. „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” przywołuje ducha starego miasta. Mniej tu drapaczy chmur, a więcej ekskluzywnych hoteli i apartamentów w zamożnych dzielnicach.
Nowy Jork oglądamy oczami operatora Vittoria Storary. To miasto dziwnie ciepłe, chociaż pada w nim deszcz. Kolorystyka przypomina zdjęcia z „Na karuzeli życia” i „Śmietanki towarzyskiej”, dwóch poprzednich filmów nakręconych w duecie Allen-Storaro. Wszystkie trzy układają się w nowy nowojorski tryptyk. Tym razem przewodnikiem po mieście jest neurotyczny student Gatsby (Timothée Chalamet), który wraz ze swoją dziewczyną Ashleigh (Elle Fanning) przyjeżdża do Nowego Jorku na weekend. Oboje są podekscytowani. On tym, że wreszcie spędzą romantyczny czas w jego rodzinnym mieście, ona, bo ma przeprowadzić dla uniwersyteckiej gazety wywiad ze znanym reżyserem (Liev Schreiber). Zwariowane miasto pokrzyżuje im jednak plany. Starzejący się reżyser w kryzysie (wzorowany najwyraźniej na Jean-Lucu Godardzie) zakochuje się w Ashleigh, wpatrzonej w niego jak w święty obrazek. Zaprasza ją na specjalny pokaz, a w tym czasie zazdrosny Gatsby włóczy się po Manhattanie, gdzie spotyka dawnych znajomych i członków rodziny, którzy zapraszają go na imprezę.
Napiszmy od razu. Nie ma w tym filmie niczego, czego nie widzieliśmy w innych filmach Allena. Powracają żarty z nowojorskiej gentryfikacji, aspiracji nuworyszy i ich dzieci. Zaletą jest kilka udanych dialogów (jak ten o tym, że czas leci dziś tanimi liniami), ale widać wyraźnie, że wyobrażenia twórcy „Annie Hall” o młodych ludziach zatrzymały się gdzieś w okolicach lat 90. Jego bohaterowie już korzystają z telefonów komórkowych, ale najwyraźniej jeszcze nie mają poczty elektronicznej i konta w mediach społecznościowych. W każdym razie mówią i zachowują się tak, jakby teleportowali się z innej dekady.
Z innej dekady z pewnością jest kuriozalna postać grana przez Elle Fanning, słodka idiotka bawiąca się w dziennikarkę. Myli fakty i nazwiska, uśmiechając się przy tym głupiutko, co działa jak magnes na trzech facetów spotkanych na wycieczce do Nowego Jorku: wspomnianego zgorzkniałego reżysera, scenarzysty (Jude Law) nakrywającego swoją żonę na zdradzie i gwiazdora filmowego (Diego Luna). Wszyscy udają, że są nią zainteresowani jako partnerką do rozmowy, ale szybko wychodzi na jaw, że chcą ją tylko zaciągnąć do łóżka. Czyżby był to komentarz Allena do ostatnich głośnych oskarżeń o molestowanie w branży filmowej? Dla naiwnej dziewczyny spotkanie z filmowcem jest jak konfrontacja Czerwonego Kapturka z wilkiem. Tylko co Allen chce nam właściwie powiedzieć? „Sami państwo widzicie, że ta dziewczynapcha się starszym facetom do łóżka”?Albo że kobiety generalnie są zdradliwe? Nie brzmi to dobrze. Facetom też się trochę dostaje. To neurotycy popadający w uzależnienia od alkoholu i hazardu. Ale zasadniczo w tej historii to kobiety są wszystkiemu winne. Czyżby zaszły Allenowi za skórę? Przypomnijmy, że wznowione oskarżenia córki Allena o molestowanie sprawiły, że Amazon wycofał się z kontraktu na jego cztery filmy. Część obsady, w tym Timothée Chalamet, Rebecca Hall, Selena Gomez (którą główny bohater spotyka, włócząc się po mieście) i Griffin Newman, przekazała swoje honoraria za role w „W deszczowym dniu w Nowym Jorku” na rzecz organizacji walczących z przemocą seksualną. W efekcie wstrzymana została amerykańska premiera (światowa premiera filmu odbywa się w Polsce!). Jeśli reżyser czuje się niewinny, ma prawo być wściekły. Bez względu na motywację, jeśli rozpatrywać ten wątek w kontekście relacji między płciami w czasach #MeToo, to należy stwierdzić, że to kino ani ziębi, ani grzeje, bo jest zwyczajnie anachroniczne.
Przesadą byłoby stwierdzenie, że „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” to seksistowski gniot. Ten film urzeka obrazem miasta, jego intensywnością i kolorami, sprawiającymi, że nawet deszcz wydaje się błogosławieństwem. Czuły portret Nowego Jorku kłóci się jednak z postaciami zbudowanymi ze schematów i stereotypów. Reżyser ewidentnie stracił ostrość widzenia. I najwyraźniej także zainteresowanie bohaterami, którzy mogliby nam coś nowego o współczesnym świecie opowiedzieć.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej