Z najnowszych badań wynika, że prawie 60 proc. kobiet udaje orgazm. Niepotrzebnie. W łóżku może być fajnie bez orgazmu, choć warto o niego zawalczyć. Zawalczyć, a nie udawać. Wspólna praca może pomóc nam znaleźć drogę na szczyt. Udawanie bardzo rzadko.
Wielu z nas pamięta słynną scenę z filmu „Kiedy Harry poznał Sally”, kiedy to główna bohaterka grana przez Meg Ryan udaje w restauracji orgazm, aby udowodnić Harry’emu, że na pewno nieraz został oszukany. Że my kobiety to potrafimy. Że doskonale wiemy, co i kiedy powinnyśmy zrobić, żeby nasz partner pomyślał, że jest nam dobrze.
Film miał premierę w 1989 r. i od tego czasu sporo się mówi o udawanych orgazmach, ale my nadal to robimy, wciąż podchodzimy do seksu jak do zadania, w którym liczy się męska przyjemność. Według badań z końca 2019 r. opublikowanych w „Archives of Sexual Behaviour” 60 proc. ankietowanych (przebadano ponad tysiąc przede wszystkim heteroseksualnych amerykańskich kobiet w wieku od 18 do 94 lat) symulowało orgazm podczas seksu z partnerem.
Dobra mina do złej gry
Nie chodzi o to, żeby się teraz za udawanie orgazmów samobiczować, ale warto przestań ignorować problem i zmienić seksnarrację. Zapamiętanie się w jękach może pomóc w wejściu na szczyt, ale zwykle od przyjemności nas oddala.
Udajemy dla mężczyzn. Przez wieki w patriarchalnej kulturze obawiano się kobiecej rozkoszy, seksualność rozpustnych kobiet była na cenzurowanym. Tłumienie naszego seksualnego potencjału okazało się tak skuteczne, że powstał mit „oziębłych kobiet” o niskim libido, które na seks trzeba namawiać, bo same go nie zainicjują. Tak naprawdę jednak był to efekt lat nauki, że powinnyśmy trzymać ręce na kołdrze, nie uprawiać seksu do ślubu i mieć na względzie zaspokojenie męża. Nawet jeśli miałyśmy ochotę na seks, to go nie inicjowałyśmy, bo kobiecie nie wypadało.
Dziś echa tego wzorca nadal pobrzmiewają. Wciąż możemy zostać uznane za dziwki, jeśli zbyt interesujemy się seksualnością, ale jednak wypada, byśmy w łóżku przeżywały rozkosz. Nasza rozkosz ma świadczyć o jego seksualnej sprawności. Jej brak – zrujnować jego ego. To oczywiście bzdura. Nasz orgazm nie powinien wpływać na poczucie wartości mężczyzn.
Udajemy też dla samych siebie, bo boimy się, co oni sobie o nas pomyślą. Że coś na pewno z nami jest nie tak, skoro nie wijemy się z rozkoszy. Jednak nie dzielimy się swoimi wątpliwościami, robimy dobrą minę do złej gry, bo z kulturowych przekazów czy mainstreamowego porno wiemy, jak się zachować, jak wyginać, jakie dźwięki wydawać. A prawda jest taka, że na orgazm nie ma jednego wzorca, można go przeżywać na milion różnych sposobów, a decydują o tym czynniki indywidualne – można się więc śmiać, płakać, być cicho lub głośno.
Skąd ta przepaść
Udawanie prowadzi do przepaści między męskimi a kobiecymi orgazmami, czyli tzw. pleasure gap czy też orgasm gap. Faceci szczytują o wiele częściej niż kobiety. Z badań przeprowadzonych przez markę Durex w Holandii i Belgii wynika, że prawie 75 proc. tamtejszych kobiet nie ma podczas seksu orgazmu. Mężczyzn – 28 proc.
Jest wiele powodów, które składają się na tę nierówność. Udawanie też. Bo kiedy symulujemy rozkosz, utwierdzamy partnera w przekonaniu, że wszystko robi dobrze, że nam się podoba. I owszem, w łóżku może być przyjemnie bez orgazmu. Ale o orgazm warto zawalczyć. Tymczasem udając, nie popracujemy wspólnie nad znalezieniem drogi na szczyt. Będziemy w kółko powtarzać sceny, które w najlepszym wypadku, nas znudzą.
Pamiętam sytuację, kiedy chłopak po raz drugi stymulował oralnie moją łechtaczkę i nie wychodziło mu tak samo jak wcześniej. Za pierwszym razem nic nie powiedziałam, więc teraz zbierałam się w sobie, żeby go delikatnie poinstruować, co i jak lubię. Zorientowałam się, że robi to długo, ale beznamiętnie. Zapytałam więc, czy w ogóle to lubi, czy sprawia mu przyjemność. Zaskoczony moim pytaniem wypalił, że nie. Generalnie nie. Powiedziałam więc, że nie musi. Że kiedy ja lub ktoś inny poprosi go o to, ma prawo odmówić i nie tłumaczyć się. Że kiedy prosimy o coś w seksie, to zawsze musimy się liczyć z odmową, którą trzeba uszanować.
Łechtaczka i sekskomunikacja
Skoro wywołałam na scenę łechtaczkę, to zatrzymajmy się przy niej. Bo jest bardzo ważna na mapie kobiecego ciała. Szalenie unerwiona, a jej stymulacja sprzyja orgazmom. Tymczasem co trzeci mężczyzna pytany w sondażu Durexa uważa, że najlepszym sposobem na kobiecy orgazm jest penetracja pochwy. Szczytuje wtedy, wg tych badań, 20 proc. kobiet.
Stąd też przepaść w liczbie orgazmów. A przede wszystkim stąd, że romantyzujemy orgazm równoczesny i przeceniamy seks penetracyjny, który uznaje się za ten „właściwy”, być może dlatego że kultura i społeczeństwo wciąż go gloryfikują, bo sprzyja prokreacji. Stymulację łechtaczki traktujemy zaś często jako krótką grę wstępną.
Spośród badanych przez Durex kobiet jedna na pięć twierdzi, że ich partnerzy nie wiedzą, jak je stymulować, co utrudnia przeżywanie orgazmu. I dochodzimy do sedna sprawy. Bo co prawda łechtaczka jest istotna, ale co osoba to inne upodobania, może i potrzeba stymulacji łechtaczki, ale w ulubiony sposób.
Skąd jednak mężczyźni mają to wiedzieć? Otóż kluczem do seksualnej satysfakcji i przeżywania orgazmów jest sekskomunikacja. My niestety wolimy wierzyć w spotkanie kogoś „dobrego w łóżku”, kto odgadnie nasze pragnienia, a my będziemy tylko tonąć w rozkoszy. Nie na tym polega bycie dobrym w łóżku! Ktoś dobry w łóżku to osoba, która pyta, uważnie słucha, sama mówi o swoich preferencjach i szanuje cudze granice. Bo na każdego z nas działa coś innego. I ta różnorodność jest fascynująa.
Przyjemność we własnych rękach
Można więc powiedzieć, że nasza seksualna satysfakcja jest zależna przede wszystkim od nas. Od tego, czy wiemy, co lubimy, czy komunikujemy, co nam się podoba, a co nie.
A co, jeśli nie wiemy? To się zdarza, zainteresowanie seksualnością bywa wciąż źle postrzegane i wyciszane. Dlatego tak ważna jest znajomość swojego ciała i trening masturbacyjny. To najlepszy sposób, by znaleźć drogę na szczyt czy po prostu dowiedzieć się, co sprawia nam największą przyjemność. W pojedynkę łatwiej się wyluzować, popróbować własnych rzeczy bez poczucia, że ktoś nas ocenia, w komfortowych warunkach. Badania Instytutu Kinseya udowodniły, że łatwiej nam przeżyć orgazm nie tylko stymulując łechtaczkę, ale generalnie uprawiając seks solo. Więc od tego dobrze zacząć.
Od orgazmu oddala nas też presja. Warto zastanowić się, czy seks bez orgazmu jest satysfakcjonujący. Jeśli tak, niech orgazm będzie czymś, nad czym można pracować, ale nie trzeba za wszelką cenę mieć. Czymś, co może się zdarzyć, ale nie musi. O tej właśnie wizji seksu i orgazmie warto porozmawiać z partnerem czy partnerką, aby nie czuć presji także z jej czy jego strony.
Co jeszcze dobrze wiedzieć? Może to, że orgazm jest jeden, a różne są drogi dojścia do niego, że można stymulować różne obszary ciała. Że rozkosz przeżywamy dzięki mózgowi i żeby ona nastąpiła potrzebna jest swego rodzaju synchronizacja głowy i ciała. Z jednej strony uważność, skupienie się wyłącznie na przyjemności, a z drugiej – pozwolenie sobie na odpuszczenie kontroli, puszczenie ciała wolno, otwarcie się na różne jego reakcje.
Równouprawnienie w sypialni
Wracając do oszukiwania – bez wątpienia trudno przyznać się do niego. Jednak bez tego nic się nie zmieni.
Postawmy się w miejscu drugiej osoby i pomyślmy, czy chciałybyśmy by to nas oszukiwano? Nie chciałybyśmy. Zacznijmy więc rozmawiać. Szczerze, w miarę na luzie, mówmy o seksie jak o zabawie w poszukiwanie rozkoszy, a nie zadaniu mierzonym intensywnością jęków.
Pamiętajmy, że bez orgazmu może być w łóżku fajnie, a kiedy przestaniemy się skupiać na tym, by wydawać z siebie odpowiednie odgłosy, a skupimy na przeżywaniu przyjemności, to orgazm nas może zaskoczyć.
Najważniejsze to jak najszybciej komunikować, kiedy coś nam się w łóżku nie podoba. To nasze prawo, na tym polega konsensualny seks. Jako kobiety mamy coraz więcej praw, warto, by dotyczyło to też życia seksualnego. Musimy się o te prawa upomnieć, mówić wreszcie głośno i wyraźnie, czego chcemy w łóżku. Wszystkim nam to wyjdzie na dobre.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.