Biografia legendy opozycji, Jacka Kuronia, pióra Anny Bikont i Heleny Łuczywo, to także, a może przede wszystkim, książka o miłości – do kobiety i kobiet, do Sprawy, do człowieka i do ludzkości, do Polski i świata. Oraz o miłości autorek do Kuronia, nie dla zalet, lecz pomimo wad.
Bezdyskusyjnie wspaniała biografia, która – jeśli sięgniemy do opowieści przytaczane przez bohatera i wnikliwie sprawdzone przez autorki – opowiada o czasie sprzed wieku i rewolucji 1905 roku, przez Polskę międzywojenną, okupację, PRL, aż po odrodzenie Rzeczpospolitej. Lecz również, a może przede wszystkim, to książka o miłości, na swój sposób pełniejsza niż wiele innych powieści czy dramatów poświęconych temu, jak bije ludzkie serce. Gdyż miłość występuje tu w kilku postaciach. To miłość przeżywana i kształtowana przez bohatera: do kobiety i kobiet, ale też do Sprawy (koniecznie pisanej przez duże „S”), do człowieka i do ludzkości (co rzadko chadza w parze), do Polski i świata. A także miłość autorek do opisywanej postaci, najprawdziwsza, bo wolna od apokryficznej hagiografii, miłość bez znieczulenia, najprawdziwsza, bo nie dla zalet, lecz pomimo wad. Bohaterem jest Jacek Kuroń – legenda. Autorkami – Anna Bikont i Helena Łuczywo. Aż strach pomyśleć, jak wiele czasu i pracy poświęciły tej książce, pełnej źródeł, opinii, ale też opisów codziennego dnia. Taka drobiazgowość, która nie szuka bawełny do owijania ran, blizn i niedostatków opisywanego bohatera to też wyraz miłości, nieprawdaż?
Kim był Jacek Kuroń? Ze względu na gęstość biografii, odpowiedź na takie pytanie jest raczej niewykonalna. Lecz pociechę można znaleźć w pytaniu o to, kim nie był. A nie był człowiekiem liczącym na frukty i apanaże, choć nie raz kroczył obok władzy lub ją współtworzył. Kochał, kiedy go kochano, także podczas wieców i w zażartych kłótniach, ale nie podlizywał się, tak jednostkom, jak tłumom. Miał w życiorysie epizod nawiedzonego pretorianina rewolucji, w którą wierzył tak głęboko, jak ludzie przed kilkudziesięciu laty wierzyli w marksizm, zapowiedź świata równych i sprawiedliwych, szczęśliwości powszechnej, dostatku i radości. Aby – tak się plotą biografie – zaangażować się bez reszty w odwilżowe przemiany Października 1956 roku, destalinizującego Polskę.
Już – mija raptem kilkanaście miesięcy – nie wierzy rządcy Polski, Władysławowi Gomułce zaprowadzającemu na powrót komunistyczną monowładzę, by równolegle sekować działaczy odradzającego się harcerstwa. I znów mija kilkanaście miesięcy, a Jacek – jak nazywają go zaprzyjaźnione autorki – jest gotów do rewolucyjnych zrywów przeciwko komunistycznej biurokracji i za wyzwoleniem ludu. Nieżyczliwi, zazdrośnicy, komunistyczny aparat i zwykli oportuniści wmawiali, zazwyczaj szeptem lub paszkwilem, że to chwiejność poglądów. Kłamstwo i bzdura! Tak, gdy jest naprawdę prawdziwa, wyraża się wierność ludzkim pragnieniom.
Został więc Kuroń najsławniejszym więźniem politycznym PRL i bodaj najbardziej znanym działaczem opozycji antykomunistycznej. Bez niego nie byłoby pierwszej Solidarności i Lecha Wałęsy. Gdy przyszedł czas negocjacji Okrągłego Stołu, zmieniającej marną, szarozgniłą Polskę w to, co dzisiaj oglądamy (mimo wszystkich potknięć, bredni i ułomności), komuniści nie chcieli dopuścić go do obrad (razem z Adamem Michnikiem), uważając, że to wcielenie szatana. A potem gryźli się w język, gdyż zobaczyli człowieka szczerego, uczciwego i odpowiedzialnego. Aż chciałoby się wskoczyć do głowy ówczesnych władców Polski, by choć przez chwilkę posmakować ich konfuzji. Wmawiano im, że Kuroń z tych, którzy będą wieszać czerwonych, tymczasem był rzetelnym rozmówcą, choć twardym negocjatorem. Zaś najbardziej ich pewnie dziwiło, że nie pamięta własnych krzywd: więziennych cel, pobić, prostackich szykan oraz tego, że nie pozwolono mu siedzieć do końca przy łóżku umierającej żony.
Był też Kuroń ministrem pracy, zarządcą wszystkich polskich bólów, autorem telewizyjnych dobranocek (ten zachrypnięty bas: „Dobranoc państwu”) i rozdawcą darmowej zupy. Niespełnionym kandydatem na prezydenta i wreszcie krytykiem polskiej transformacji, bo dokuczyła zwykłemu człowiekowi. Nie oszczędzał się, a i więzienie to nie sanatorium, więc zapadł na wszystkie możliwe choroby, od nerek, przez serce, po tętniaki i raka. Odszedł, jeszcze młody, 17 czerwca 2004 roku. Nie miał siedemdziesiątki.
A jakie listy pisał, również z więzienia, do kobiet, które kochał! Poczytajmy, z chustką pod ręką, bo przy lekturze listów Kuronia nic, tylko ryczeć! Jak, choć mógł być akurat daleko, troszczył się o pierwszą żonę Grażynę (zmarła, gdy siedział na Rakowieckiej w Warszawie w 1982 roku), a potem o Danutę! Zresztą – jest w biografii Jacka Kuronia kilka tuzinów męsko-damskich momentów, które mówią, że taki facet rodzi się raz na tysiąc lat.
Mógł Kuroń wybaczać komunistyczne szykany, ale nie tolerował, gdy w jego obecności ktoś, nawet kumpel, źle wyrażał się o kobietach. Nikt nie policzy róż, które dla kobiet kupował i wręczał tak, że topniało serce, również ze zgrozy, bo wydał ostatnie pieniądze. Czy to znaczy, że był dżentelmenem? Swego rodzaju, bardzo osobliwym, bez znajomości savoir-vivre’u. Czasami im kłamał, czasem wykorzystywał. Co z tego? Nigdy nie zostawił na lodzie, kochał, ochraniał, dbał, bo konsekwentnie, choć bezwiednie (wówczas nie było to tak na czasie, jak dzisiaj) feminizował, cenił kobiety, wysoko, najwyżej, mimo że mówił o kobietach protekcjonalnie i poufale „dziewczynki”.
No i doczekał się, choć wcześniej spisano życie Jacka Kuronia w kilku innych książkach, biografii tak pełnej. „Jacek” – opowieść o historii, oporze, wierze i winie, poświęceniu, brawurze (i kilku wadach, a jakże) – pokazuje, że „dziewczynki” rządzą, co Jacek doskonale czuł i rozumiał. Świetna lektura, bo można i popłakać ze wzruszenia, i wściec się, wiele zrozumieć i podziękować. Oraz pomyśleć, jak bardzo życie zależy tylko od nas.
„Jacek”, Anna Bikont, Helena Łuczywo, Wydawnictwo Agora i Wydawnictwo Czarne.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.