Dama z Manhattanu i potomkini amerykańskich pionierów. Dziennikarka „Vogue’a” i eseistka „New Yorkera”. Naznaczona utratami, „lękliwie odważna”. Filigranowa kobieta w wielkich czarnych okularach, której cichy głos słyszany jest zaskakująco wyraźnie przez kolejne pokolenia czytelników. Fenomen zmarłej w 2021 pisarki Joan Didion opisuje z literackim zacięciem Tracy Daugherty w wydanej właśnie przez Osnovę „Ostatniej pieśni miłosnej”.
Czy warto czytać cudze biografie? Zapalona czytelniczka historii cudzego życia (a także prozy Hemingwaya, Conrada i Henry’ego Jamesa), nieśmiała Joan z Sacramento, powiedziałaby pewnie, że tak. Może dlatego, że zamknięty już cykl czyjegoś życia da się opisać w spójnej opowieści (a Joan kochała „opowieści”). Można zobaczyć w nim znaczący wzór, ukrytą wiadomość, obietnicę sensu, zalążek mitu. Przejrzeć się w nim. W przypadku „Ostatniej pieśni miłosnej. Biografii Joan Didion” jedno mogę wam obiecać – z jej autorem, Tracym Daughertym, będziecie mogli wejść w „mentalne i emocjonalne rytmy” Didion, które z epickim nerwem odtwarza ten autor, śledząc koleje losy współtwórczyni nurtu Nowego Dziennikarstwa.
Styl biografisty zdaje się kroczyć tropem jego bohaterki, spłata się harmonijnie z gęstymi cytatami z jej twórczości i wspomnieniami bliskich jej osób oraz świadków epoki. A w polskim wydaniu ma on też sojuszniczkę w postaci obdarzonej feministyczną wrażliwością tłumaczki – Kai Gucio. – Zależało nam z wydawczynią na tym, żeby to była wielowątkowa, wielowymiarowa opowieść, która płynie, nie zaś wymienianka faktów. Dlatego szybko zrezygnowałyśmy z dodatkowych przypisów w polskiej wersji. Idąc za amerykańskim biografem, szukałam potoczystości i płynnej narracji opisującej życie pisarki – mówi.
Tracy Daugherty: „Elegia na cześć wszystkiego”
W książce o życiu amerykańskiej ikony na przestrzeni kilku epok znalazły się dorastanie w Sacramento z pamiętnikami przodków (Didion jest potomkinią uczestników słynnej pionierskiej „wyprawy Donnera”, zakończonej podobno przypadkami kanibalizmu z głodu), okres studiów w Berkeley, staż w nowojorskiej redakcji „Mademoiselle” (podobnie jak Sylviia Plath!) oraz życie „pisarki z Manhattanu” i powrót z mężem, Johnem Gregorym Dunnem, do rodzinnej Kalifornii, wspólne pisanie scenariuszy filmowych, obserwacje amerykańskich przewrotów kulturowych w latach 60. („Dryfując do Betlejem”) i kolejnych epokach oraz wnikliwa analiza uwiedzenia tamtejszej kultury przez przemoc („Biały album”). Do tego przedwczesna śmierć męża („Rok magicznego myślenia”) i przybranej córki Quintany („Błękitne noce”), które zbudowały jej legendę specjalistki od literackich lamentów o stracie.
Głośny „Rok magicznego myślenia” to według autorki wstępu do polskiego wydania, pisarki Miry Marcinów, „książka-rana”, zaś „Błękitne noce” są, jak pisze Daugherty, „wstrząsającą kołysanką, ale też ostatnią miłosną pieśnią naszego pokolenia”, którą czytelnicy odebrali jako „elegię na cześć wszystkiego, czego doświadczyli żyjący obecnie, w tym być może także na cześć samych książek”. – Myślę, że ludzie, którzy dorastali w Kalifornii, wykazują więcej tolerancji dla apokaliptycznych wyobrażeń – mówiła pisarka.
Joan Didion: „John Wayne przegalopował przez moje dzieciństwo”
Tak biografista widzi w skrócie życiorys swojej bohaterki, powołując się na jej własne słowa: „W przedmowie do »Political Fictions« Didion mówi nam, że spędziła dzieciństwo i lata licealne wśród konserwatywnych kalifornijskich republikanów w Sacramento, w czasach powojennego boomu gospodarczego. Innymi słowy, dorastała w rodzinie »z dobrymi koneksjami«”.
Sama Didion wspomina jednak, że pochodzi również z „rodziny hazardzistów” i że została wyborczynią demokratów jako pierwsza i być może jedyna osoba z jej najbliższego otoczenia. Dlatego nie dziwmy się, gdy ta niezależna i postępowa skądinąd kobieta powiada: „John Wayne przegalopował przez moje dzieciństwo, definiując na zawsze kształt części moich marzeń”.
Jak na feministkę Wayne to ciekawy bohater wyobraźni, ale Didion nigdy nie przystawała do schematu. Pisze o gwiazdorze westernu z wielkim uczuciem (w zbiorze „Dryfując do Betlejem”). Trochę kpi, bo uwielbia ironię, ale jest w tym też dużo czułości, czystej nostalgii. Jest i uwiedzenie pięknem obrazu przedstawiającego samotnego jeźdźca, odjeżdżającego w prerię na tle zachodu słońca. Paradoksalnie to Wayne jest uosobieniem mitu, który – niczym wcześniejsza warstwa geologiczna – leży ukryty w głębi, pod Ameryką feministek i wolności seksualnej. Mitu, na którym wyrosła w otoczeniu surowych gór i kalifornijskiej pustyni sama Joan. Autorka „Białego albumu” stała się może role model dla piszących dziewczyn i kobiet, które przyszły po niej, ale nie wyklucza to jej tęsknoty za legendarnymi czasami prostych zasad wyznawanych przez hodowców bydła, do czego wraca w swoich esejach.
Tracy Daugherty tłumaczy to tak: „Didion tęskni za prostą opowieścią. Taką z morałem, z jasnym początkiem, środkiem i końcem. Wyprawą z punktem docelowym. Fabułą jak z filmu Johna Wayne’a. Ale wie też, że taka opowieść nie pomieściłaby czegoś tak rozległego, różnorodnego i zmiennego jak amerykańskie życie”.
Tracy Daugherty: „Didion opowiedziała nam, kim jesteśmy”
– Od zawsze uważam, że feminizm ma milion twarzy – mówi Kaja Gucio. – Jakakolwiek próba zamknięcia w wąskiej definicji zubaża go i zakłamuje. Dla mnie Didion mieści się w tym szerokim spektrum. Co może być bardziej feministycznego niż walka o siebie, aktywność na polu zawodowym?
Funkcjonowali z mężem jako para i robili wiele projektów wspólnie, ale w świadomości powszechnej to jednak ona, cicha osóbka, dominowała w tym układzie. I to o niej pisze się dziś biografie. – Zaczynałam lektury Didion od jej późnych książek, jak „Błękitne noce”, w której jawiła mi się jako amerykański „Kochanowski w spódnicy”, lamentujący nad śmiercią córki – śmieje się tłumaczka. – Jednak później, tłumacząc pisma amerykańskich feministek, wszędzie znajdowałam odwołania do niej, inspiracje jej opiniami i twórczością. Kiedy nadrobiłam czytelnicze zaległości, zaskoczyło mnie, jak zróżnicowana i „w poprzek wyobrażeń” jest jej twórczość. Kiedy już sobie zbudowałam pewien jej obraz, natychmiast okazywało się, że jednak jest inaczej. To postać niezwykle złożona, ale też cały czas poszukująca. To m.in. przez Didion poznawałam Stany Zjednoczone, niekoniecznie w wersji uproszczonej, popowej.
Dla samych Amerykanów też była kimś w rodzaju przewodniczki po ich ojczyźnie. Jak pisze Daugherty: „Didion opowiedziała nam, kim jesteśmy i kim byliśmy. (…) Pomogła nam przyznać́ się̨ do rzeczy, które przeczuwaliśmy, ale o których rzadko mówiliśmy: do kruchości naszych narodowych mitów i do ciągłej bliskości śmierci”.
Kaja Gucio: „Obecna, ale trochę z boku”
– Nie we wszystkim się z nią zgadzam, ale to dobrze – zaznacza tłumaczka. – Mówiła przecież, że kwestionować to nie odrzucać, ale pytać, podawać w wątpliwość, roztrząsać. Pokazywała, że warto przedyskutować to, co wydaje się aksjomatem, bo wtedy może się okazać, że wcale nim nie jest. Dlatego tak osobne jest jej spojrzenie na lata 60., 70. i 80. oraz na procesy, które się wówczas wydarzały. To ona uświadomiła mi, jak krótkie było w istocie słynne „lato miłości”, które przeorało mentalnie Amerykę, i z jakim chaosem społecznym się to wiązało.
W „Dryfując do Betlejem” pokazuje rozpad starych form, pełne lęku albo ekscytacji oczekiwanie na to, co nadejdzie, co zaskakująco rymuje się z tym, co przeżywamy dziś.
– Nowe rodzi się w bólach i przynosi ofiary – mówi Gucio. – Z dzisiejszymi problemami splata się również blisko wizja pogubionych dzieci, nastolatków błąkających się po San Francisco, których opisuje. Częścią przemian „lata miłości” były też morderstwa „rodziny” Mansona, narkomania, alkoholizm. Ale one były też zakorzenione w poprzedniej epoce. Didion pozwala zajrzeć pod uproszczone, komiksowe obrazki, które przypisujemy kolejnym amerykańskim dekadom. I to jest niepokojące, trudne, bo my lubimy proste rozwiązania. Tymczasem ona pyta: czy aby na pewno tak?
Didion umieszcza w tekstach samą siebie i to, jak dryfuje z nurtem epoki. Jest częściej obserwatorką niż uczestniczką. Raczej świadkuje różnym zdarzeniom niż bierze w nich aktywny udział. Idzie bardziej ku refleksji niż ku czynowi.
– Zapamiętałam z biografii taki obrazek z przyjęć, które wydawała dla przyjaciół domu – opowiada tłumaczka. – Joan siedzi w kuchni – gotuje, pichci, a życie toczy się trochę poza nią. Obecna, ale obok. Organizatorka, ale jakby wycofana. Myślę, że ona od samego początku, co autor biografii świetnie uchwycił, rozumiała wagę opowieści jako obrazu historii. To jest właśnie ten jej „krok wstecz”, który pozwala zobaczyć znacznie więcej niż z samego środka wydarzeń. – Moje miejsce jest na krawędzi opowieści – powiedziała kiedyś Didion.
Mira Marcinów: „Imponuje mi jej powściągliwość wobec śmierci”
Mira Marcinów, filozofka i pisarka, tak odmalowuje postać Didion w swojej przedmowie: „Miała metr i pięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu. W czasie, kiedy zdiagnozowano u niej dur rzekomy, ważyła trzydzieści kilo. W czasie, kiedy zdiagnozowano u niej smutnodur, jak dawno temu nazywali depresję polscy psychiatrzy, ważyła niewiele więcej. Jej waga niebezpiecznie się wahała. Jej żałoba pozbawiała ją kolejnych kilogramów z niewielu, które jej pozostały”. Autorka „Bezmatka” w swoim tekście odnosi się do powracającego w twórczości Amerykanki wątku znikania, utraty, odejmowania kolejnych elementów z życia. Pytam ją więc, co twórczość autorki „Roku magicznego myślenia” i „Błękitnych nocy” znaczy dla niej. Jakie istotne sensy amerykańska pisarka wnosi w świat pisarki polskiej?
– Nie jestem jej bezkrytyczną wyznawczynią – zaznacza. – Ale to, co wydawało mi się frapujące i różne od mojego podejścia do kwestii związanych z żałobą, to nie nadmiarowość, zwłaszcza emocjonalna, której można by się spodziewać w obliczu chorób i śmierci bliskich, ale rodzaj ascetyzmu i powściągliwości. Nie tylko w samej sylwetce, na co zwracam uwagę, ale też w pisaniu. Brak kokieterii i pewna surowość, trochę jak u protestanckich pionierskich przodków pisarki. Minimalizm, który porównałabym u nas może do Tadeusza Różewicza. Bardzo mi to imponuje. To, co więc biorę z Didion, to te teksty, które w jak najmniejszej liczbie słów opisują stratę. I mówią o tym, co najważniejsze.
Przy tym nie chodzi jej o słynne dwie książki traktujące o śmierci męża i córki, które zwykle robią największe wrażenie na tych, którzy doświadczyli żałoby i straty.
– To, co na mnie działa, odnajduję w tekstach reportażowych ze zbioru „Dryfując do Betlejem” czy „Białego albumu” – mówi Marcinów. – To nie są jeszcze teksty związane wprost z tematem śmierci, jak te późniejsze, ale rozpoznaję w nich wątki tracenia, a w niej Didion – melancholiczkę.
Druga kwestia, która zajmuje polską pisarkę to „swoista podejrzliwość czy przenikliwość Didion, która każe jej sprawdzać nieustannie, co kryje się pod powierzchnią zdarzeń”. Jej podejście do rzeczywistości, które jest związane z brakiem taryfy ulgowej, także wobec siebie. W pisaniu i myśleniu nie stosuje uników.
Być jak Didion?
Kiedy Mira Marcinów wyznaje w przedmowie: „Spędziłam z nią̨ cały wrzesień́. Czytałam książki, które napisała Didion, czytałam książki, które jej biograf nazywał »ulubionymi powieściami Joan«. Obsesyjnie wypożyczyłam w dzielnicowej bibliotece wszystkie wzmiankowane lektury pochłaniające Didion”, odczuwam pewne wzruszenie. Bo pamiętam jeszcze „moje lato z Miłoszem”, kiedy to przez całe wakacje czytałam w hamaku przepastną biografię Czesława Miłosza pióra Andrzeja Franaszka, mimo że nie wszystkie przemyślenia noblisty podzielam. Jednak inne życie ujęte w mięsistej opowieści potrafi pochłonąć. I chyba na tym m.in. polega czar dobrej biografii – trzeba nawiązać relację z czyjąś egzystencją, zanurzyć się w niej.
– W okresie dorastania czytamy biografie, żeby sprawdzić, jak życie może wyglądać, potem nie ma na to czasu, bo zajmujemy się swoim, ale na pewnym etapie dobrze do tego wrócić. Ta biografia jest tego warta – mówi Mira Marcinów. Pisarka docenia uczciwość biografa i to, jak blisko bohaterki podchodzi. Sama też w końcu zbliżyła się do amerykańskiej koleżanki po piórze: – Poproszono mnie o intymny esej o Didion – mówi. – Zastanawiałam się, jak to ugryźć. A pewnego dnia… zorientowałam się, że właśnie obcięłam włosy na Didion. Po prostu tyle czasu patrzyłam na jej zdjęcia, że stała mi się bliska. Taki rytm mi Didion wyznaczyła.
Istnieje ryzyko, że po lekturze „Ostatniej pieśni miłosnej” Joan Didion stanie się bliska wszystkim czytelnikom.
Książka „Ostatnia pieśń miłosna. Biografia Joan Didion” Tracy’ego Daugherty’ego ukazała się nakładem Wydawnictwa Osnova 7 grudnia 2022 roku. Z języka angielskiego przełożyła Kaja Gucio, wstępem opatrzyła Mira Marcinów.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.