Znaleziono 0 artykułów
11.02.2025

Nowa wystawa Pauliny Ołowskiej powstała z inspiracji Deborah Turbeville

11.02.2025
Paulina Ołowska, „Winter in Saint Petersburg”, olej na płótnie

Na jedną ze swoich patronek Paulina Ołowska wybrała Deborah Turbeville. Artystka podąża tropem fotografii autorstwa drugiej artystki. Z Krakowa przez archiwa w Nowym Jorku zatacza koło i trafia do Warszawy. Efekty podróży można oglądać na wystawie „Widows of the Wind” w Genewie.

Kraków, rok 1998.

Pustymi ulicami Kazimierza, jeszcze nieturystycznego, uchodzącego za dzielnicę, którą lepiej omijać po zmroku, wśród odrapanych bram i spatynowanych, szarych murów wędruje niecodzienna kompania – modelki w ubraniach Comme des Garçons i aktorzy Kantora w strojach wypożyczonych z Cricoteki. Towarzyszy im wysoka, szczupła kobieta z burzą rudych włosów, wypisz wymaluj mieszanka Sonii Rykiel z Jadwigą Unrug-Witkiewiczową. Robi zdjęcia.

Ci przybysze z innego wymiaru, bo takie muszą sprawiać wówczas wrażenie, wejdą też do pomieszczeń Hotelu Francuskiego i zapuszczonych wnętrz pałaców arystokratycznej rodziny Potockich na Olszy i w Krzeszowicach, odgrywając w nich sceny niczym z opowiadań E.T.A. Hoffmanna albo obrazów Bellmera. Modelkom upozowanym jak lalka Ofelia na tle starych ścian i resztek zabytkowego wyposażenia beznamiętnie przypatruje się para mężczyzn w czerni. To bracia-bliźniacy Janiccy, ulubieńcy Kantora. Zapis tej sesji, pod tytułem „Drama, mystery, beauty, eccentricity – Cracow has its own” publikuje na siedmiu stronach amerykański magazyn „W”, wówczas pismo o awangardowych ambicjach. Czarno-białe, miejscami rozmyte kadry, spełniające wszystkie kryteria freudowskiego Niesamowitego, trudno pomylić z jakimikolwiek innymi. Ich autorką jest Deborah Turbeville, dziś legenda światowej fotografii mody. Wymieniana jednym tchem obok Helmuta Newtona czy Guy Bourdina, ale dystansująca się od tego triumwiratu. Łatwo zrozumieć dlaczego – jej zdjęcia mają więcej wspólnego ze sztuką niż komercją, zaś sposobem, w jaki pokazują kobiecość, zapracowała sobie raczej na miano „anty-Newtona”. Słowo-klucz do stylu Turbeville to „atmosfera”. Cechy charakterystyczne: nietypowe plenery – często spatynowane lub rozpadające się wnętrza o luksusowym niegdyś charakterze, aura nawiedzonego domu, nostalgii i melancholii, zaś pozy jak z niemego filmu albo teatru marionetek. Sama nie określała się jako artystka. Wolała mówić, że jest fotografką.

Fot. Deborah Turbeville / MUUS Collcetion, dzięki uprzejmości Pace Gallery

„Indywidualistka” – wspominała ją po śmierci w 2013 roku przyjaciółka Franca Sozzani, nieżyjąca już redaktorka naczelna włoskiego „Vogue’a”. Tajemnicza i małomówna, chroniąca prywatność. Z racji nazwiska brana często za Francuzkę, była Amerykanką, dorastającą w wielkim, starym domu na przedmieściach Bostonu oraz w nadmorskiej miejscowości Ogunquit w stanie Maine, gdzie jej rodzina spędzała co roku wakacje.

Śladów tego nietypowego dzieciństwa, z dala od miejskiego życia, za to w gromadzie dorosłych, ekscentrycznych krewnych, dopatrują się teraz w jej pracach kuratorzy. Są też bardziej uniwersalne tropy, jak surrealizm czy romantyzm spod znaku Edgara Allana Poe.

Fotografka Deborah Turbeville zachwyciła się Krakowem. Zdjęcia z jej pobytu odnalazła Paulina Ołowska

Oprócz materiału w magazynie „W” zachowała się jeszcze jedna dokumentacja krakowskiej wyprawy Deborah Turbeville. Odkrywa ją artystka Paulina Ołowska, przeszukując nowojorskie archiwum fotografki. To katalog wydany w niewielkim nakładzie przez Między Nami, lokal, który w Warszawie lat 90. nie miał odpowiednika i do dziś pozostaje fenomenem.

Deborah Turbeville, „Bez tytułu (Kasia)”, z serii „Stables of Strelna”, Sankt Petersburg, Rosja, 2000. (Dzięki uprzejmości Pauliny Ołowskiej)

Prowadzony przez Ewę Moisan i Beatę Blaibel nie tylko karmił i łączył ludzi, ale robił też rzeczy niespotykane wówczas na mapie gastronomicznej stolicy, i to w sposób całkowicie spontaniczny – udostępniał wnętrza na wystawy i koncerty, wydawał pod własnym szyldem płyty-składanki z muzyką, informator kulturalny, pocztówki, przewodniki i kwartalnik poświęcony fotografii. Hybryda klubokawiarni, galerii, a dla bywalców, głównie z kręgów artystycznych i agencji reklamowych – biuro, skrzynka kontaktowa i drugi dom. 

Zamieszczonym w katalogu zdjęciom Deborah z Pałacu Potockich i ulic Krakowa towarzyszy wywiad z fotografką przeprowadzony przez Filipa Niedenthala, późniejszego pierwszego redaktora naczelnego polskiej edycji „Voguea”. Artystka mówi w nim, że była w Polsce osiem razy – wcześniej jeszcze w latach 1978, 1979 i 1982, a więc w stanie wojennym. Orientowała się w polskiej kulturze, czytała powieści Schulza podsunięte jej przez Marvina Israela, w Nowym Jorku obejrzała spektakl Kantora. – Zawsze ciekawiły mnie kraje owiane tajemnicą – mówiła Deborah. – To było fascynujące przeżycie i bardzo się cieszę, że pojechałam tam w tym właśnie okresie, w późnych latach 70. Na świecie nie ma już takiego miejsca, całkowicie odciętego od reszty świata. Doświadczyłam tam życia takim, jakim było.

Ołowska uważa Turbeville za jedną ze swoich patronek, obok Aliny Szapocznikow, Pauline Boty czy Zofii Stryjeńskiej

Czarno-białe zdjęcia Deborah wiszą też od dawna w rabczańskim studio Pauliny Ołowskiej. Wycięte z archiwalnych numerów francuskiego „Voguea”, które zbierała jej mama, a ona sama czytała zachłannie jako nastolatka, na przemian z magazynem „Ty i Ja”. Zdjęcia odstają od tych pochodzących z innych sesji. Pokazują, że moda może mieć wiele wspólnego ze sztuką.

– Wtedy nie wiedziałam jeszcze, kto jest ich autorką – mówi Ołowska. – Deborah wróciła do mnie wiele lat później, w innym kontekście – marionetek, którymi też się interesowała, fotografowała w nowojorskiej fabryce manekiny, które potem trafiały na Siódmą Aleję. Gdy przygotowywałam poświęcone lalkom wydanie drugiego numeru niezależnego magazynu „Pavilionesque”, poprosiłam moich studentów z Genewy o wypożyczenie jej zdjęć z fundacji Deborah w New Jersey. I weszłam głębiej w jej świat.  

Ołowska uważa dziś Turbeville za jedną ze swoich patronek, obok Aliny Szapocznikow, Pauline Boty czy Zofii Stryjeńskiej. Nawiązuje z nią dialog poprzez re-enactment, jedną ze swoich ulubionych metod artystycznych; tak powstaje kilka odwołujących się do jej prac obrazów, jak „Kobiety w lesie (Women in the Woods)” zainspirowane serią zdjęć zamieszczonych we włoskim „Vogueu” z 1977 roku.

Była osobna, wymykała się szufladkom – mówi Ołowska. – Jako fotografka używała nietypowego, własnego języka, bliższego reżyserii. Jej zdjęcia są jak ilustracje do książki, kadry z filmu. Każda scena stanowi opowieść samą w sobie. Podobnie jak wobec fotografii, dystansowała się też względem mody. Moda jest zawsze na czasie, jej prace – zawieszone poza czasem.

Konfrontacja z twórczością Turbeville wpisuje się w część szerszej strategii Ołowskiej, konsekwentnie układającej własny artystyczny alfabet, w którym artystki odzyskują należne im miejsce w głównym nurcie sztuki.

Deborah Turbeville, „Bez tytułu (Nikita Scheglov i Kasia)”, z serii „Stables of Strelna”, Sankt Petersburg, Rosja, 2000 (Dzięki uprzejmości Pauliny Ołowskiej)

Dzięki nowojorskim kontaktom zyskuje dostęp do archiwum fotografki – i właśnie wtedy natrafia na zdjęcia z Między Nami. Od właścicielek lokalu dowiaduje się, jak poznały Deborah i pozyskały materiał do publikacji. Teraz już wie, że do listy związanych z nią miejsc – na której oprócz Nowego Jorku jest miejscowość San Miguel de Allende w Meksyku, gdzie miała dom, oraz Petersburg, w którym przemieszkiwała i prowadziła szkołę fotografii – trzeba dopisać też Kraków. Rusza w podróż jej śladem. 

Deborah Turbeville zaczynała jako modelka w latach 60., potem została fotografką

Zawodowa droga Turbeville zaczyna się w latach 60. XX wieku po drugiej stronie obiektywu. Tuż po skończeniu szkoły w Nowym Jorku nieśmiała, tyczkowata, wysoka dziewczyna z rudą fryzurą, która marzyła, by zostać aktorką lub tancerką, wpada w oko Claire McCardell, projektantce nazywanej „amerykańską Chanel”. Pracuje dla niej przez kilkanaście miesięcy jako modelka, dzięki czemu poznaje słynną redaktorkę Dianę Vreeland i dostaje posadę w prowadzonym przez nią magazynie „Harpers Bazaar”. Tam styka się z Marvinem Israelem, redaktorem mody i innymi sławami – Richardem Avedonem i Dianą Arbus. W tym czasie zaczyna sama interesować się fotografią. Kupuje pierwszy aparat, Pentax z obiektywem Zeiss – ekspedient w sklepie instruuje ją, jak go używać. Ogląda albumy Kertésza i Brassaïego i robi pierwsze zdjęcia na sesjach, w których uczestniczy.

Avedon prowadził seminarium dla młodych fotografów – wspomina w rozmowie z Filipem Niedenthalem. – Przyjął tylko około dwudziestu studentów, a ja stałam na zewnątrz w kolejce, kiedy podszedł jego asystent. Rozpoznał mnie i wprowadził do środka. Avedon był zaskoczony, że robię zdjęcia, ale pokazałam mu kilka nieostrych ujęć, które wykonałam, będąc na wycieczce w Jugosławii w charakterze redaktora. Wpadłam na pomysł, żeby zrobić zdjęcia dziewczynie, która szokowała lokalną społeczność bardzo krótką spódniczką. Uczył mnie przez sześć miesięcy. Były to jedyne zajęcia z fotografii, na które kiedykolwiek uczęszczałam. 

Według przytaczanej gdzie indziej anegdoty Turbeville nie należała do pilnych uczennic, więc była zdziwiona, gdy to właśnie jej prace Avedon wyróżnił przed całą grupą. 

Rozgłos jako fotografce przyniosła jej sesja dla amerykańskiego „Voguea” z lata 1977 roku. Dostaje wówczas niespodziewanie zlecenie, jakiego się nie odrzuca – dzwoni do niej Alexander Liberman, dyrektor artystyczny koncernu Condé Nast, wydającego magazyn. Sesja sześciu modelek w kostiumach kąpielowych, na dziesięć stron. – Nie jestem dobra w robieniu zdjęć w studio – mówi Deborah. – Cóż, wymyśl coś oryginalnego. Liczę na to – rzuca Liberman. Ktoś ze znajomych podpowiada fotografce, że na East 23 Street jest opuszczona łaźnia miejska, zabytek – Asser Levy Public Baths wzniesiono w latach 1904-1906. Pomysł okazuje się strzałem w dziesiątkę, a rezultat przejdzie do historii. Zamiast optymistycznych, w sam raz na święto 4 lipca, barwnych ujęć dziewczyn prężących ciała gdzieś na słonecznej plaży, do jakich przyzwyczaiły odbiorców męskie gwiazdy fotografii i które świetnie prezentują się na błyszczącym papierze, sześć modelek Turbeville pozuje w nieczynnych basenach, przebieralniach i pod prysznicami. Nie patrzą prosto w obiektyw, wyglądają, jakby były znudzone lub zmęczone, a ktoś podglądał je zza kadru. Ich ciała tworzą własną choreografię. Jednym kojarzą się z gloryfikowaniem anoreksji lub narkotyków, inni widzą w nich podtekst lesbijski. Są i tacy, którzy dostrzegą w nich nawiązania do nazistowskich obozów zagłady. – Ja widziałam raczej wyzwanie: sześć postaci, z których muszę stworzyć kompozycję w niewielkiej, ograniczonej przestrzeni – powie Turbeville. Współpracownicy zapamiętają jej skupienie i tempo, w jakim fotografowała, by uchwycić naturalne światło. Niezamierzony skandal działa na jej korzyść: „Vogue” natychmiast wysyła ją na kolejne sesje do Europy.

Na tle wygładzonego, błyszczącego stylu fotografii tamtych czasów zdjęcia Turbeville odcinają się ziarnistością, rozmytym obrazem, sepią lub czernią, czasem z dodatkiem pasteli. Ten styl stanie się jej znakiem rozpoznawczym, tak samo jak upodobanie do nieoczywistych kadrów z historią, ot, choćby niedostępne zakamarki pałacu w Wersalu, do których dojście zyska dzięki współpracy z Jackie Kennedy-Onassis – ale też krzeszowicki pałac Potockich pod Krakowem. Dawny agent Deborah, Marek Milewicz wspomina, że za jej wizytami w Polsce i Rosji stał zamysł udokumentowania życia przedstawicieli dawnej arystokracji. Ta wizja nie zdąży jednak ujrzeć światła dziennego. Przed śmiercią w 2013 roku Turbeville stworzy tylko dla „Casa Vogue” cykl zdjęć włoskich notabli w zaprojektowanych do sesji kreacjach. Jej skłonność do snucia opowieści znajdzie za to ujście w eksperymentalnym cyklu kolaży opowiadającym historię Alix, projektantki mody, która w samym szczycie kariery nagle znika bez śladu.

Ołowska i Turbeville łączą w swoim doświadczeniu wpływy różnych kultur

Poza nawiązywaniem do dawnych estetyk Ołowska i Turbeville mają znacznie więcej punktów stycznych. Obie łączą w swoim doświadczeniu wpływy różnych kultur. Ołowska urodziła się w Polsce, ale jako dziecko wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, kształciła się tam i w Europie, dziś mieszka częściowo w Atenach. Turbeville fascynował Meksyk i Rosja, przeszła na prawosławie, w szarzyźnie zaniedbanego przez komunistyczną władzę Krakowa potrafiła dostrzec artystyczną wartość. Twórczość obu artystek związana jest z kobiecością, daleką od stereotypowych wzorców. Kobiety z ich prac nie są obiektami ze świata męskich fantazji, ale istotami zatopionymi w swoim wewnętrznym świecie. Czasem trudno stwierdzić, czy to rzeczywiste osoby czy może duchy. I właśnie metafizyczne fascynacje to kolejny punkt wspólny. Każda z nich ma swój „nawiedzony dom”. Ołowska – Kadenówkę, dawną willę Adama Kadena, jednego z arystokratycznych właścicieli Rabki, autora fraszek i dramatów, odkrytą w miejscu, które ją przyciągnęło. To Rabka-Zdrój, przykurzony kurort w połowie drogi między Krakowem a Zakopanem, „miasto dzieci świata”, żyjące wspomnieniami niegdysiejszej świetności. Turbeville – meksykańską willę Casa No Name w San Miguel de Allende, bezimienną na przekór tamtejszej tendencji do turystycznego nazewnictwa, w której spędziła dwadzieścia lat, oraz nieodległą, zapuszczoną mieścinę Pozos de Mineral, w której fotografowała mieszkańców. Mimo geograficznego oddalenia nietrudno dopatrzeć się podobieństw – domy wypełnione magicznymi przedmiotami z różnych kultur. W podróży śladami Turbeville Ołowska trafia do Casa No Name, miejsca przekształconego częściowo w butikowy hotel. Śpi w łóżku, w którym kiedyś spała Deborah, ogląda pozostawione przez nią ikony, krzyże, meksykańskie Maryjki i inne artefakty. Wspólnie z fotografką Karlą Ximeną jeździ po okolicy, szukając osób, które niegdyś zetknęły się z jej artystyczną patronką. Towarzyszy im modelka Carmen Serratos w strojach nawiązujących do Polski i Meksyku. Odtwarzają kadry z prac Turbeville. Dzięki Paulinie jej zdjęcia trafiają ponownie do Między Nami, tym razem w formie wystawy. Dokumentacji meksykańskiej podróży i materiałom Turbeville z pamiętnego katalogu po krakowskiej sesji towarzyszą nawiązujące do nich zdjęcia reżyserki światła Jacqueline Sobiszewski, wykonane w Krakowie. Modelki wcielają się na nich w postacie swoich poprzedniczek fotografowanych przez Turbeville, pozując na Plantach i w krzeszowickim pałacu, którego wnętrza sprawiają wrażenie, jakby pamiętna sesja z udziałem aktorów Kantora odbyła się nieledwie wczoraj.

W Galerii Pace w Genewie trwa wystawa „Widows of the Wind”

Ostatnim na razie przystankiem na wspólnej drodze Pauliny Ołowskiej i Deborah Turbeville jest Genewa, gdzie do 22 lutego w Galerii Pace można oglądać wystawę „Widows of the Wind”. Wchodzących wita dokumentacja podróży jednej artystki śladami drugiej. W przestrzeni galerii odbywa się naprzemienny dialog na linii obraz-zdjęcie. Tytułowa postać „wdowy wiatru” interesuje ostatnio artystkę jako jeszcze jedna odmiana „wiedzącej”, tej, która wie, wiedźmy. – Wdowa, kobieta, która doświadczyła utraty, ma wiedzę niedostępną innym i przez to budzi poważanie, respekt. Jest nietykalna, melancholia ją chroni
– mówi Ołowska.

Na ten swoisty rodzaj kolażu, jaki tworzą prezentowane prace, składają się petersburskie zdjęcia Turbeville i nawiązujące do nich obrazy Ołowskiej. Opowiadają o kobiecej, twórczej wspólnocie doświadczeń, możliwej do osiągnięcia poza czasem, za to w konkretnej przestrzeni. Podwójną herstorię zamyka zaskakujący dla odbiorców przyzwyczajonych do figuratywnego, pełnego symboli malarstwa Ołowskiej, wyludniony, zimowy pejzaż, „Paysage d’Hiver”, z gołymi gałęziami drzew otaczającymi zamarzniętą rzekę. Rabczański krajobraz, w którym można dopatrzeć się echa obrazów Chełmońskiego, obecny jeszcze w jednym wymiarze – bo podłogę tworzą przywiezione właśnie z tartaku w Rabce i pomalowane przez artystkę na czarno pnie. Bliskość wody przypomina o położeniu samej galerii – tuż przy brzegach Jeziora Genewskiego, przywodzi też na myśl kanały Petersburga, wśród których pozowały kiedyś modelki.
Tam, w tej pustce europejskiej zimy przesyconej melancholią, znikają być może wdowy wiatru – podobnie jak bohaterka opowieści Turbeville.


Tekst pochodzi ze styczniowo-lutowego wydania magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i online z wygodną dostawą do domu.

(Fot. Fanny Latour-Lambert)

 

Beata Chomątowska
  1. Kultura
  2. Sztuka
  3. Nowa wystawa Pauliny Ołowskiej powstała z inspiracji Deborah Turbeville
Proszę czekać..
Zamknij