Uświadomiłam sobie, że pamięć to żywy organizm, a nie żadne archiwum. I że ten organizm z tobą rośnie, zmienia się i dopasowuje do tego, czego akurat potrzebujesz – mówi Agnieszka Jelonek o swojej nowej, poruszającej książce „West Farragut Avenue”.
Raczej o zakochaniu. Oparłam ją na osobistej historii, chociaż nie wszystko jest w stu procentach prawdą.
Jak się poznaliście?
Na imprezie w liceum. Od razu go zauważyłam: wysoki, przystojny i głośny. Przyszedł, wynudził się i wyszedł. Ale został mi w głowie. Miał umiejętność wyciągania z ludzi dobrych rzeczy, przy nim wszyscy stawali się lepsi. Był wyjątkowy, bardzo spajający, dobrze było przy nim być. Miał taką aurę czy energię, która wokół niego wirowała, i każdy, kto się załapał w to pole magnetyczne, chciał w nim zostać. A poza tym był bardzo intensywny, żywy, obecny. To ostatnia osoba, o której myślisz, że może umrzeć.
„Nie mogłam się w nim nie zakochać. Kiedy się pojawił, to na serio wszystko działo się samo, ja tylko próbowałam jakoś to spowolnić”.
Na tym chyba polega zakochanie, zwłaszcza kiedy masz 20 lat. To jest jak tornado, które zaczyna się nagle i nic wcześniej go nie zapowiadało. Jedyne, co możesz zrobić, to poddać się albo spróbować jakoś trzymać się poręczy. Nie chciałam, żeby mnie zwiało, ale jednocześnie miałam wrażenie, że nie mam w tej kwestii nic do powiedzenia.
Przez dwa lata trzymałaś się tej poręczy, a potem znowu „wyrwało cię z butów”.
Każdy z nas w tym czasie z kimś był, ale kiedy znowu się spotkaliśmy, miałam poczucie, że wszystko dzieje się poza moją decyzyjnością. Po prostu czułam, że na świecie jest tylko jedna jedyna osoba. Że ta osoba jest najwspanialsza i że tylko z nią mogę w pełni przeżywać rzeczywistość. Coś tam próbowałam udawać, żeby nie odsłaniać się całkowicie, robić różne rzeczy, studiować, czytać, spotykać się z innymi ludźmi, ale tak naprawdę liczył się tylko on, nikt inny.
Dziś patrzysz na etap zakochania inaczej?
Uważam, że jest niezbędny, nie wyobrażam sobie, że go nie ma. Tylko że dopiero, jak TO się kończy, jak puści trochę… jak zaczynasz mieć jakiś wybór, jest szansa na miłość. Ale, Jezu, mieliśmy po 20 lat i nie było jeszcze podcastu Marty Niedźwieckiej. Wtedy jeśli coś mnie przerastało, na przykład zakochanie, uciekałam.
I to dosłownie, poleciałaś do Stanów.
Miałam wyrzuty sumienia, bo rozstałam się wtedy ze swoim chłopakiem. Wyjechałam, żeby ochłonąć, spojrzeć na wszystko z perspektywy.
Ale Drobny cię tam dopadł. Przyleciał do ciebie i odbyliście bardzo filmową podróż po Stanach Zjednoczonych.
Haj, który przeżyliśmy w Stanach, spowodował, że powrót był upadkiem z wysoka. Drobny odkrył, że tam jest mu lepiej. I że chce wrócić. Cały czas był napędzany tą myślą.
Byłaś tego świadoma?
Tak, rozmawialiśmy o tym. Wyjechać czy nie? Jeśli tak, to może na dłużej? A może na zawsze? Ja nie bardzo to sobie wyobrażałam, w Warszawie miałam studia, tam czekała nas tylko praca fizyczna. On tego bardzo chciał, a ja nie, więc zaczęłam być w pewnym sensie hamulcem jego pomysłu. I myślę, że dlatego, pewnie nieświadomie, zaczął się ode mnie odsuwać. Im bardziej próbowałam go zatrzymać, tym bardziej on chciał uciec.
W końcu to zrobił.
I świetnie się odnalazł się w Stanach. Poznał mnóstwo ludzi, znajdował jakieś prace, potem je tracił. Ostatecznie zatrudnił się jako taksówkarz, musiał zdać egzamin z mapy Chicago, kupić samochód, nauczyć się języka. Załatwił to w trzy miesiące. Nawet teraz to byłoby odważne, dwadzieścia parę lat temu było brawurowe. Tak czy inaczej: on wyjechał, ja zostałam. Cały czas mieliśmy kontakt, byliśmy sklejeni doświadczeniem pierwszego wyjazdu, naszą podróżą.
Ten czas opisujesz jak półżycie, coś niepełnego.
To ciemna strona zakochania. Gdybym była dojrzalsza, może szukałabym pomocy, odpowiedzi na pytanie: dlaczego moje życie straciło sens, kiedy on wyjechał? Powinnam wtedy zająć się sobą. A ja funkcjonowałam na takim luźnym biegu, myśląc tylko o tym, jak wiele on mi dawał, jak intensywne było moje życie z nim. Czy raczej przy nim. Bez niego ledwo dawałam radę. Myślę, że wpadłam w rolę ofiary, którą ktoś opuścił i która czeka, aż ten ktoś powie: „Przyjedź do mnie”.
On to w końcu mówi.
Mówi raczej: „M o ż e byłoby dobrze, gdybyś przyjechała”. A ja nie reaguję od razu, bo jestem już wymęczona czekaniem. Energetycznie wyczerpana. Zaczynam myśleć: „Może przylecę, ale jeszcze nie teraz, może ceny biletów niedługo będą lepsze, teraz mam sesję”. Kombinuję, odkładam. No i wtedy zdarza się wypadek. Oczywiście potem zaczęłam wierzyć w to, że gdybym tam pojechała, nic by się nie stało.
Dowiadujesz się, że on nie żyje. I nie do końca wiadomo, co się właściwie stało.
Zadzwonił do mnie ktoś roztrzęsiony i powiedział, że zdarzył się straszny wypadek. Pamiętam poczucie rozdzielenia: jedna część mnie czuje, że to prawda, bo to tak absurdalne, że nikt by tego nie wymyślił. A druga część mnie totalnie to wypiera, nie jest w stanie uwierzyć, że to się dzieje.
Chwilę później lecisz z jego bratem do Stanów.
Śpię w jego pokoju, w mieszkaniu pełnym młodych ludzi z całej Europy. I cały czas natykamy się na ślady radości, którą on żył. Wszyscy jesteśmy w szoku i nie wiemy, co z tym zrobić, bo przecież ludzie nie umierają w wieku 20 lat! Nie potrafimy sobie z tym poradzić, dlatego robimy jedną rzecz, którą robiliśmy do tej pory, tylko jeszcze bardziej intensywnie.
Imprezujecie.
Po powrocie do Polski to się nie zmienia, poza dojmującym poczuciem, że nic nie ma znaczenia. Nagle, paradoksalnie, wszystko się staje bardzo klarowne: ważne jest tylko poradzenie sobie z sytuacją, zagłuszenie bólu. Chodzenie na zajęcia czy do pracy jest kompletnie abstrakcyjne. Jestem osobą raczej obowiązkową, ale wtedy zostawiłam służbowy samochód na jakimś skrzyżowaniu, a kiedy ktoś z pracy zadzwonił do mnie w tej sprawie, powiedziałam: „Znajdźcie go sobie sami, nie mam do tego głowy”. I nie było w tym złości, tylko jakiś stupor. Skoro świat się skończył, nie będę szukać jakiegoś głupiego cinquecento.
Co potem się z tobą działo?
Przez rok czy dwa pracowałam w różnych knajpach, cudem udało mi się skończyć studia. W końcu wyjechałam do Hiszpanii, potem na Wyspy Kanaryjskie, gdzie pracowałam w hotelach, restauracjach, barach. Interesowało mnie tylko takie życie, jakie prowadził Drobny. Intensywne. Nic więcej. Minęło kilka lat, życie nocne mnie zmęczyło, zaczęłam myśleć o stabilizacji. Poczułam, że chcę rzucić picie, palenie, mieć stałą pracę i rodzinę. Najlepiej wszystko w pakiecie.
Udało się?
Zrealizowałam to w ciągu dwóch lat. Co też pewnie nie było zdrowe, bo to kolejna skrajność. Może to była część żałoby? Nie chcę redefiniować całego życia w kontekście tej śmierci, ale myślę, że ona miała na mnie duży wpływ. Na to, jakie podejmowałam decyzje, też.
Zmieniła się twoja definicja miłości?
Oprócz przyjaźni dorzuciłabym do zakochania poczucie odpowiedzialności za swój własny gruz. Poczucie bezpieczeństwa też chyba stało się dla mnie ważniejsze niż chemia. Czasem myślę, że może już nie potrafię się tak zakochać. Może boję się, że coś się stanie? Nie wiem.
Ponad 20 lat po wypadku decydujesz się wrócić do Stanów i sprawdzić, co stało się z Drobnym. Dlaczego teraz zdecydowałaś się to opisać?
Podróż do Stanów była dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem, bo stałam się swoją własną bohaterką literacką. Nagle wszystko, czego tam doświadczałam, było fikcją. Wcześniej bałam się, że nie napiszę tego dobrze. W pewnym sensie to moja pierwsza książka, pierwsza historia, którą chciałam opowiedzieć – wiedziałam, że mogę zrobić to raz, a jeśli się nie uda, nie będę mogła jej poprawić. Ryzyko, że zepsuję tak ważną dla mnie historię, było zbyt duże.
Ta książka jest nie tylko o zakochaniu, ale przede wszystkim o pamięci. O tym, jak konfrontujesz swoje wspomnienia z opowieściami innych ludzi.
Wróciłam tam, żeby poczuć obecność Drobnego, ale zrozumiałam, że to się nie wydarzy. To był jeden bardzo silny moment: nie ma go tam i już! Jest we mnie i w ludziach, którzy go pamiętają. W tych, którzy milczą, i tych, którzy nareszcie mówią. A mówią, bo ich o to w końcu zapytałam. Może to banał, ale jak coś takiego poczujesz, to nogi się pod tobą uginają. Uświadomiłam sobie też, że pamięć to żywy organizm, a nie żadne archiwum. I że ten organizm z tobą rośnie, zmienia się i dopasowuje do tego, czego akurat potrzebujesz.
Co ci dały powrót i napisanie tej książki?
Ktoś umiera i boimy się go wspominać, bo to okropnie boli. Więc nie wspominamy. Ta osoba zaczyna kojarzyć się tylko z cierpieniem. Ja przestałam o nim rozmawiać, przestałam się śmiać z jego żartów, przestałam pamiętać, jaki był bystry i dobry. Po tej podróży wspominanie go nie jest już tylko traumą. Jest też myśleniem o tym, co było piękne, szalone, wesołe. Przeszłam przez wypadek i śmierć, żeby móc wrócić do tego, co żywe.
To dużo.
O to zresztą chodzi w tytule książki „West Farragut Avenue”. Były dwie ulice w niedalekiej odległości: na jednej mieszkał, na drugiej miał wypadek. Wybrałam tę związaną z życiem. Nie chciałam się odcinać od tej drugiej ulicy, ale jednak rzucić snop światła na to, co działo się przed wypadkiem. Na życie.
Agnieszka Jelonek – pisarka, autorka opowiadań i scenariuszy telewizyjnych. Za zbiór opowiadań „Babidło” otrzymała pierwszą nagrodę Konkursu Literackiego im. Henryka Berezy. Za książkę „Koniec świata, umyj okna” została nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i dostała Nagrodę Literacką Miasta Radomia. Powieść „Trzeba być cicho” przyniosła jej kolejną nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. 29 kwietnia nakładem wydawnictwa Cyranka ukaże się jej najnowsza powieść „West Farragut Avenue”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.