W szóstym sezonie „The Crown” oglądamy romans Lady Di z Dodim Al-Fayedem, tragiczną śmierć księżnej, pogrążonych w żałobie synów i naród. W ostatnich odcinkach śledzimy związek Williama z Kate Middleton, zaczątki konfliktu księcia z ojcem, Karolem, i z Harrym oraz zmagania królowej Elżbiety II z własnym dziedzictwem. Scenarzyści serialu z platformy Netflix opowiedzieli historię brytyjskiej rodziny królewskiej do 2005 roku, ale powinni byli zatrzymać się wcześniej. Ostatnie odsłony serii nie należały do udanych.
Twórca „The Crown” Peter Morgan przez wiele sezonów zdawał się dobrze rozumieć dialektykę rządzącą życiem brytyjskiej rodziny królewskiej. Im mniej uczuć jej członkowie okazują publicznie, tym więcej dzieje się za zamkniętymi bramami pałacu, w ich wzajemnych relacjach, w ich intymnym doświadczeniu. Przez co wydają się bardziej ludzcy. Ludzkie jest bowiem to, że spętani ceremoniałem, konwenansem i poczuciem obowiązku na ołtarzu służby składają osobiste szczęście. I odwrotnie, im więcej o życiu prywatnym koronowanych głów wiemy, tym więcej grzechów i grzeszków im przypisujemy.
Serial platformy Netflix o Windsorach długo balansował na cienkiej granicy między pochwałą monarchii a krytyką zastanego systemu, chwaleniem członków rodziny królewskiej za dobrze wykonaną pracę a ganieniem za brak ludzkich odruchów, domysłem i niedopowiedzeniem. Dopóki najwięcej było tego ostatniego – dyskrecji, półsłówek, sugestii – oglądaliśmy wielką telewizję. Dopisane rodzinie królewskiej dialogi, których przecież nikt ze zwykłych śmiertelników nigdy nie słyszał, brzmiały prawdopodobnie. Za równie realistyczne uchodziły przedstawienia zwyczajów Windsorów, także tych, które znaliśmy wcześniej tylko z plotkarskich biografii poszczególnych członków rodziny. Najmocniejszą stroną „The Crown” pozostawała psychologia. Twórcy z wprawą analizowali motywacje Elżbiety II i jej otoczenia, z których przecież żadne z nich oficjalnie się nie tłumaczyło. Ostatni sezon zamiast niedopowiedzeń serwuje nam gotowe rozwiązania, wysilone puenty, złote myśli.
Czy Wielka Brytania może istnieć bez monarchii?
Serial „The Crown” zatrzymuje się na roku 2005, gdy Karol wziął ślub z Kamilą, lecz siłą rzeczy żegna się z królową. Z pomocą Imeldzie Staunton, która grała monarchinię w ostatnich dwóch sezonach, przychodzą odtwórczynie ról młodszej królowej, Olivia Colman i Claire Foy. Elżbieta II toczy więc spór z samą sobą. Czy zostało w niej coś jeszcze z Elżbiety, która nie była królową? Czy czas przejść na emeryturę? Czy pewna epoka bezpowrotnie się kończy?
Napięcie między nowoczesnością a tradycją reprezentowaną przez monarchię oczywiście od początku należało do motywów przewodnich „The Crown”. Ale tak jak w przypadku wymyślonej przez scenarzystów introspekcji bohaterów – do pewnego momentu subtelnej – w ostatnim sezonie zabrakło miejsca na niuanse. W skądinąd uroczej scenie rozmów Elżbiety II z przedstawicielami dworskich zawodów – niepotrzebnych zdaniem reformatora Tony’ego Blaira i opinii publicznej początku XXI w., takich jak strażnik łabędzi – widać wyraźnie anachronizm królowej. Przy całej wyrazistości tej sekwencji nie wiadomo właściwie, po której stronie opowiadają się twórcy serialu. Czy tak jak Elżbieta II uważają, że nie ma Wielkiej Brytanii bez monarchii, a monarchia nie może się obejść bez ceremoniału? Czy tak jak antymonarchiści uznają sam fakt istnienia monarchii w XXI w. za przeżytek i zbytek?
„The Crown” od początku mierzy się z figurą Elżbiety II – niewątpliwie wielkiej postaci historycznej. Zmagania Brytyjczyków z królową pokazuje poprzez wątpliwości samej monarchini – jej starzenie się, jej mylne czy też nie dość dobre decyzje, jej relacje z poddanymi, premierami, rodziną. Najważniejsze pozostają te ostatnie – to dla nich widzowie oglądają serial. Chcą nasycić się obrazem dysfunkcyjnej, choć jakże potężnej rodziny. W tym sensie „The Crown” uzupełnia niejako „Sukcesję”. „The Crown” często gubi się, gdy wychodzi na świat, poza pałacowe mury, poza herbatkę pitą w przytulnych fotelach. Paradoksalnie twórcom serialu o wiele lepiej wychodzi wymyślanie tego, czego wiedzieć nie mogą, niż relacjonowanie powszechnie znanych faktów. Z drugiej strony najwyżej ocenianym odcinkiem pozostaje „Aberfan” z trzeciego sezonu, w którym udało się w doskonały sposób zapleść przeżycia wewnętrzne Elżbiety II z jednym z najtragiczniejszych wydarzeń ostatnich kilkudziesięciu lat w Wielkiej Brytanii – katastrofy górniczej z 1966 r.
„The Crown”: Prawdziwy ciężar korony
W ostatnim sezonie królowa konfrontuje się z trudnymi doświadczeniami w najbliższym otoczeniu – śmiercią Lady Di, swojej siostry, księżniczki Małgorzaty, i królowej matki. A jednocześnie Elżbietę dręczy przeczucie, że tak naprawdę korona i „The Crown” spoczywa tylko i wyłącznie na niej. Ci wszyscy ludzie dookoła – dzieci, wnuki, dworzanie, poddani – nie czują ciężaru, który ona nosi na głowie, na barkach, na sercu codziennie. Od początku serial pokazywał, że Elżbieta II nie wierzyła, że Karol to godny następca tronu. Ostatni sezon „The Crown” sugeruje, że nie do końca wierzyła, że w ogóle ktoś przejmie pałeczkę.
Scenarzyści, którzy do tej pory słynęli z tego, że pokazywali relacje wewnątrz rodziny królewskiej we wszystkich odcieniach szarości, w szóstym sezonie niepotrzebnie podkręcili śrubę. Konflikt Williama i Harry’ego z ojcem po śmierci Lady Di, narastający konflikt obecnego następcy tronu z młodszym bratem, konflikt niedocenianego Karola z rodzicami – nikt tu nie potrafi mówić „kocham cię”. Do tej pory z angielskim dystansem nikt się jednak nie przyznawał, jak głęboko dysfunkcyjne są te związki. Tym razem Karol wykłada kawę na ławę – my, Windsorowie, nie jesteśmy dobrzy w relacjach ojców z synami. Po pożegnaniu z Dianą w szóstym sezonie główną rolę odgrywa jednak nie Karol, który w wydaniu Dominica Westa już w poprzednim sezonie przedstawiany był jako narcystyczny bubek, ale jego pierworodny syn William. Choć nie oglądamy jego royal wedding z Kate Middleton w 2011 r., dowiadujemy się, jak zakochał się w przyszłej królowej. I tu zaczyna się prawdziwy problem ostatnich odcinków „The Crown”.
Choć Elżbieta II wciąż panowała, gdy kręcono poprzednie sezony, jako najdłużej rządząca monarchini Wielkiej Brytanii przeszła już do historii. I jako taką – jako postać historyczną – ją na ekranie podziwialiśmy. William to zupełnie inny przypadek – jego dojrzewanie, ślub, a potem rodzinę – jego rówieśnicy, a więc w dużej mierze widzowie „The Crown”, śledzili na pierwszych stronach gazet. A w każdym razie te skrawki tej historii, które do prasy trafiły. Jeśli twórcy „The Crown” postanowili się ostatecznie odsłonić jako przeciwnicy monarchii, to udało im się skutecznie zniechęcić widzów do nowego pokolenia royalsów. Choć wielu uważa Williama i Kate za wybawców Windsorów, w serialu oglądamy tylko zwykłych nastolatków i dwudziestolatków. O wiele mniej oczywisty wydaje się Harry – wieczny buntownik, zawsze niezrozumiany, niedoceniony i odrzucony, pragnący czegoś więcej. William to chłopiec posłuszny, raczej wycofany, obdarzony urokiem Lady Di, a więc uwielbiany od najmłodszych lat. Gdy na ekranie widzimy skierowane na nastolatka obiektywy, tłum dziewcząt piszczący jak na koncercie Backstreet Boys, ich babcie proszące go o autografy, znów powracamy do leitmotivu „The Crown” – jak mają zachować siebie ci, którzy do samych siebie nie należą? William już jako dziecko stał się „publiczną własnością”, jak tłumaczy wnukowi ukochana babcia. „The Crown” powtarza więc to, co wybrzmiewało w serialu od początku – zakładnikami monarchii są ci, którzy ją tworzą.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.