Matthieu Blazy tworzy coś na kształt miejskiego bestiariusza. Trochę współczesną mitologię, pełną zwrotów akcji, trochę paradę, jakiej codziennie doświadczamy w metropoliach, ale podniesioną do nowej rangi.
Przed wejściem na pokaz Bottegi Venety panował kompletny chaos. Tłumy stłoczonych, wciśniętych w metalowe barierki gapiów zbiegły się tu z całego miasta. Większość po to, by zobaczyć i sfotografować Kima Namjoona z k–popowego boysbandu BTS, który wszedł tu w obstawiony ochroną większą, niż Kim Kardashian na Dolce&Gabbana. Kto przedarł się przez te piski, trafiał do zupełnie innego świata.
Starą fabrykę w okolicach Fondazione Prada team Bottegi Venety rozświetlił pomarańczowym światłem. Wpadało do wewnątrz przed stare, metalowe okna z podziałkami, rzucając charakterystyczny cień na rozłożoną na całej powierzchni wykładzinę w cętki. Projektanci zgodnie postawili w tym sezonie na komfort dla zmysłów. Nawet gigantyczny wybieg Ferragamo w hali expo pokrywał miękki dywan w odcieniu latte macchiato. Tam przerywały go geometryczne filary i kubiki z tworzywa, tu tylko rzędy krzeseł z wiklinowym siedziskiem i rzeźby z brązu ustawione w centrum wybiegu: abstrakcyjna, dynamiczna forma futurysty Umberto Boccionego z 1927 roku ze zbiorów nowojorskiej Momy, i dwójka rzymskich młodzieńców w biegu z I wieku p.n.e. W oczekiwaniu na pokaz, goście obchodzili je, wielokrotnie licząc, że zauważą jakiś detal, który pomoże im przewidzieć, czego za moment doświadczą. Bezskutecznie. Zaskoczenia przychodziły tu w rytmie stroboskopu, muzyka brzmiała, jakby co chwilę kto inny próbował dobrać się do komputera. Sielska symfonia, techno, gongi, odgłosy burzy, Donna Lewis, werbel, gwizdanie. Kolejność tej i tak niepełnej listy jest przypadkowa.
W tej kolekcji, choć zupełnie niespójnej, nic przypadkowe jednak nie było. W szalonej prędkości trudno było przyjrzeć się detalom. Modele i modelki biegli jeden za drugim, prawie bez odstępów. Na początku, co warte odnotowania, w skarpetach zamiast butów. Nikogo, kto zna ostatnie szlagiery marki, nie zdziwi wiadomość, że wykonano je nie z wełny, a ze skórzanego rzemienia. Ta świadomość wcale nie pomaga uwierzyć w fakt, że to w ogóle możliwe. Kilka akcentów z tej kolekcji nawiązuje do złudzeń optycznych, które Blazy serwował już wcześniej. Są skórzane torby imitujące papierowe jednorazówki, skórzane swetry i „flanelowe” piżamy z nappa. Ostatnia z 81 sylwetek to skórzany total look: „dżinsy”, tank top, koszula, coś na kształt sylwetki noszonej przez Kate Moss pół roku temu.
W rozmowie z vogue.com Blazy zdradził, że po raz pierwszy nie rezygnował z kolejnych pomysłów na rzecz jednego motywu przewodniego. Jego inspiracją były ulice. Zarówno te sensu stricto: stare mury, w których mediolańczycy toczą współczesne życie, ale też to, jak się na tych ulicach noszą.
Podpatrzył u nich warstwy, naręcza toreb, przypadkowe rozmiary, rzeczy jakby pożyczone. Modeli ubrał w legginsy z paskiem na piętę i ludwikowskie czółenka, modelki w ciężkie półbuty z wydłużonym czubkiem i barczyste płaszcze ze znacznym naddatkiem tkaniny na plecach. Tę paradę różnorodności, jak określa ją sam autor, spinają wpływy z ubioru historycznego. Widać je w ażurowych dzianinach noszonych jedna na drugą, usztywnionych, trójwymiarowych liniach na biodrach i dekoltach, czy haftowanych w małe kwiatki z „Wiosny” Botticellego, rękawiczkach do ramienia. Niektóre elementy z kolekcji, jak torebka z wiązanego sznurka czy prujący się coraz bardziej, od ramion do rąbka, płaszcz (nie zdobiony, a tkany w ten sposób) udają wyraźnie nadszarpnięte, jakby właśnie wyjęto je z pilnie strzeżonej gabloty w muzeum. Trudno te fasony umieścić na osi czasu.
Część modeli wiązanych czy spiętych z przodu spatynowaną fibulą, przypomina ubiory antyczne, inne można osadzić w wizjach przyszłości proroków z początku XX wieku. W tym tkwi geniusz tej kolekcji. Blazy zdaje się doskonale rozumieć potrzebę szukania balansu pomiędzy meandrującą inspiracją, a potencjałem sprzedażowym na konkretny sezon. To kompetencja, której nieco brakowało byłemu już dyrektorowi domu mody Gucci, Alessandro Michelemu. Do butików Bottegi Venety ustawią się pewnie długie kolejki. Najpierw po muszkieterki intreccio, plecione kosze do przerzucenia przez ramię, srebrne biżuteryjne sprężyny i torebki, których rączka to w zasadzie druga torebka, albo obiekt ze szkła Murano. Wielokrotnie zobaczymy jeszcze transparentne organzy z plastikowym flokiem, skórzane, tłoczone komplety sprejowane elektryczną farbą, spódnice z wszytym pasem gorsetu i marynarki, czy koszule noszone warstwowo. Jeśli coś można wziąć od Bottegi już dziś, to właśnie mnożenie podobnych elementów. Warto spróbować, choćby w ramach eksperymentu, który zdemaskuje poziom rzemiosła włoskiego domu mody. Nawet skórzane warstwy są tu miękkie, cieniutkie, wręcz lejące. Leżą doskonale, ledwie prześwitując jedna spod drugiej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.