Polacy pomagają uchodźcom z Ukrainy. Rząd zostaje dwa kroki za społeczeństwem. Brakuje wsparcia od władz, brakuje koordynacji, brakuje szkoleń dla wolontariuszy, brakuje przejrzystych zasad i jasnej komunikacji.
W dniu wybuchu wojny, 24 lutego 2022 r. wieczorem dostałam zaproszenie do Grupy Zasoby na Facebooku. Działało w niej już kilka tysięcy osób – szukali mieszkań dla przyjeżdżających do Warszawy Ukraińców. W ciągu trzech tygodni grupa zorganizowana przez znajomych znalazła dłuższy lub krótszy nocleg dla ponad 5 tys. ludzi uciekających przed wojną w Ukrainie. W ich bazie danych, do której szybko stworzyli odpowiednie oprogramowanie, jest ponad 4,5 tys. mieszkań (15–20 tys. łóżek). Oprócz tego zorganizowali dyżury psychologa dla udostępniających nocleg i zdążyli nawet przygotować szkolenia dla wolontariuszy. Na Facebooku do Zasobów należy 31 tys. osób.
Takich inicjatyw w całej Polsce są setki. Od dnia wybuchu wojny w Ukrainie Polacy spontanicznie ruszyli pomagać. Odruch serca prowadzi nas na granicę z Ukrainą, gdzie stoimy z kartkami z napisem „darmowy transport”; do sklepów, gdzie kupujemy pampersy, szampony, koce i śpiwory, żeby zanieść je do punktów zbiórek darów; na dworce kolejowe i autobusowe, gdzie po prostu pytamy, co jest potrzebne.
Od początku rosyjskiej inwazji sięgaliśmy po bliższe i dalsze kontakty, byleby zapewnić pomoc: dojazd, nocleg, ubranie, jedzenie. Ktoś jechał do Warszawy z ukraińskiej granicy i pytał, czy przenocuję trzy osoby. Ktoś dawał znać, że kolega organizuje przejazd do Hiszpanii: czy znam jakieś ukraińskie rodziny, które potrzebują się tam dostać? Ktoś ma hrywny – czy znam kogoś, kto jedzie z transportem darów do Ukrainy, może się przydadzą. Ktoś ugościł ukraińską rodzinę, czy mam buty numer 37?
Polskę oplotła oddolna pomocowa sieć znajomych wspierana przez organizacje pozarządowe, które natychmiast uruchomiły swoje zasoby – wiedzę, pracowników i pieniądze – żeby pomagać ludziom uciekającym przed bombami. Od samego początku obecne są też biznesy: hotele, które udostępniają pokoje, restauracje, które dzielą się jedzeniem, korporacje taksówkarskie, które oferują darmowe przejazdy.
Energia tej pomocy jest niezwykła. Przenosimy góry. Organizujemy zajęcia dla dzieci, pomoc dla zwierząt, miejsca pracy. Obok mnie – w pustym, zagruzowanym lokalu, w którym przez lata nie udawało się nic otworzyć – w tydzień przyszykowano free store, w którym uchodźcy mogą za darmo „robić zakupy” – wybierają takie ubrania, jakich potrzebują, a nie takie, jakie trafiły im się w pomocowej paczce (to ważna zmiana w światowej pomocy – wprowadzona, między innymi w obozach UNHCR dla syryjskich uchodźców, gdzie Syryjczycy sami decydują, czego potrzebują: dzięki temu podtrzymuje się w ludziach poczucie sprawczości i godności).
W tym chaosie dobrej woli coraz lepiej się organizujemy (znajoma śmieje się, że wreszcie przydają się te lata spędzone w tabelkach Excela w korpo). Ale też coraz więcej osób ma poczucie, że w pomaganiu i zarządzaniu kryzysem wyręcza polskie państwo.
*
W zeszłym tygodniu głośno zrobiło się o punkcie recepcyjnym w hali Torwar w Warszawie. Pomagający tam wolontariusze sami musieli zapewniać jedzenie dla kilkuset uchodźców – dzwonili po warszawskich restauracjach, próbując załatwić obiady na następny dzień. Z własnej kieszeni kupowali lekarstwa, narzekali na brak koordynacji ze strony wojewody mazowieckiego, odpowiedzialnego za działanie punktu. To samo mówili wolontariusze z dworca w Krakowie (w mieście przebywa nawet 90 tys. uchodźców, ale dla wielu Ukraińców krakowski dworzec to punkt przesiadkowy do dalszej podróży). W reportażu napisanym przez Annę Śmigulec dla Wirtualnej Polski wolontariusz Tomasz stwierdza: „Od władz nie mamy żadnego wsparcia, planu działania, spójnego systemu informowania, żadnego szkolenia dla wolontariuszy. Przychodzę tu codziennie od tygodnia. Ale pierwszego dnia nic nie wiedziałem. Zapytałem inną osobę w żółtej kamizelce, co mam robić. A ona: „Prowadź ludzi tu, tu i tu”. I to było całe moje szkolenie. To jest pospolite ruszenie. Tu działają mieszkańcy Krakowa. Tylko że my jesteśmy zwykłymi ludźmi, nie mamy doświadczenia w prowadzeniu akcji humanitarnych”.
Rząd zostaje dwa kroki za społeczeństwem. Brakuje wsparcia od władz, brakuje koordynacji (i w punktach pomocy, i pomiędzy nimi), brakuje szkoleń dla wolontariuszy, brakuje przejrzystych zasad i jasnej komunikacji.
W odpowiedzi na skargi wolontariuszy z Torwaru urząd wojewody mazowieckiego przeorganizował ich pracę – teraz niezbędna jest rejestracja wolontariuszy, stworzono też regulamin wolontariatu. Przy okazji „podziękowano za współpracę” Marii Kordalewskiej – jednej z koordynatorek wolontariuszy, która krytykowała funkcjonowanie pomocy na Torwarze w mediach.
To nie jest sposób na rozwiązanie sytuacji, w której obywatele wyręczający struktury rządowe w ich pracy proszą te struktury o pomoc. To nie jest sposób na wsparcie nas w niesieniu pomocy.
Sposobem byłoby zorganizowanie konsultacji z grupami wolontariuszy, organizacjami pozarządowymi, przedstawicielami oddolnych inicjatyw – wszystkimi, którzy działają na miejscu: przy granicy, na dworcach, w punktach recepcyjnych – i widzą zarówno potrzeby, jak i problemy. Przecież można stworzyć system zbierania dobrych praktyk, wykorzystać już zebraną wiedzą, sięgnąć po obywatelską sieć pomocy, którą udało nam się przez ostatnie trzy tygodnie stworzyć. Szkoda by było, gdyby ta pozytywna energia zamieniła się w gorzką frustrację.
Przez te trzy tygodnie rząd najsilniej zaznaczył swoją obecność, wprowadzając w życie (od 12 marca) specjalną ustawę, która – oprócz spraw niezwykle potrzebnych i ważnych, ułatwiających funkcjonowanie uciekającym przed wojną w Ukrainie – jest pełna bubli, niejasności i kontrowersji. Według niej pomoc mogą dostać tylko obywatele Ukrainy (a więc już nie zagraniczni studenci), którzy wjechali do Polski po 24 lutego jednym z przejść granicznych z Ukrainą. A co z tymi, którzy do Polski dostali się drogą na około – przez Słowację? Co z tymi, którzy w Polsce byli wcześniej, ale tak samo nie mają dokąd wracać?
Specustawa wprowadza również kontrowersyjny pomysł finansowania pobytu uchodźców w naszych domach (ciekawe, jak się czują z tym ci mieszkańcy Podlasia, którzy odważyli się otworzyć drzwi uciekającym przed wojną przez Białoruś). Najprawdopodobniej będzie to 40 zł za dobę – za maksymalnie 60 dni. Co się po tym czasie ma stać z naszymi gośćmi – na razie nie wiadomo. Może rządzący liczą, że dwa miesiące to wystarczająco dużo czasu, żeby zbudować sobie nowe życie w obcym kraju?
Abstrahując od bałaganu w urzędach (kto może ubiegać się o pieniądze, skąd one będą, czy obejmują pomoc udzielaną nie poprzez samorząd, ale oddolnie zorganizowane inicjatywy) – dawanie pieniędzy za pomaganie, które wyniknęło z odruchu serca, jest wysoce kontrowersyjne. Jak można biurokratyzować odruchy serca? Dla mnie próba monetyzacji dobra to próba umniejszenia jego siły.
Pytań jest więcej. Jakie wsparcie (i kiedy) dostaną samorządy we wdrażaniu nowej ustawy? Czy w urzędach będzie odpowiednia liczba tłumaczy? Jak przygotowana jest pomoc społeczna? Czy są tam ludzie mówiący po ukraińsku? Czy procedury są wystarczająco przejrzyste? A co ze wsparciem organizacji pozarządowych (Marta Lempart w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówiła, że wiele organizacji samorządowych wydało prawie całe pieniądze przeznaczone na ten rok – unoszenie ciężaru pomocy może wykończyć trzeci sektor)?
*
- Dobry wieczór, dzwonię do pani, bo pani telefon widnieje w bazie grupy Zasoby. Oferowała pani nocleg dla Ukraińców. Czy to jest aktualne?
W niewielkim pokoju czuję się, jak w call center. Jest chwila po 22-giej, to chyba czterdziesty telefon, który wykonałam w ciągu pięciu godzin. Z dworca Zachodniego napływają informacje o kolejnych grupach wojennych uchodźców, które właśnie przyjechały i potrzebują noclegu na dziś. Większość ludzi, do których dzwonię, już kogoś u siebie ma - albo z grupy Zasoby, albo z grupy Centrum, albo z wiadomości od przyjaciół proszących o pomoc. Ale i tak wczoraj wieczorem udało nam się znaleźć w Warszawie nocleg dla wszystkich zgłoszeń, 226 osób.
Są dni, kiedy wolontariusze siedzą w biurze do pierwszej w nocy. Następnego dnia idą normalnie do pracy.
8 marca wicepremier Henryk Kowalczyk chwalił się, że brak obozów dla uchodźców to zasługa rządu. Ale to jest nasza zasługa. To my, obywatele, otwieramy drzwi naszych mieszkań. To my niesiemy pomoc, wpłacamy pieniądze, wieziemy dary. Tak samo jak przy pandemii odpowiedzialność przerzucana jest na obywateli. Tak samo jak w kryzysie toczącym się na białoruskiej granicy to obywatele niosą pomoc.
A przecież to nie my jesteśmy specjalistami od zarządzania kryzysowego. To nie my jesteśmy specjalistami od opieki społecznej. To nie my jesteśmy specjalistami od pracy z traumą. I nie mamy swoich superwizorów, którzy pomogą nam radzić sobie z psychicznym obciążeniem.
Polskie państwo czuje się silne, kiedy ma bronić albo karać. Ale kiedy ma wspierać, okazuje się bezradne. Jedyny sposób pomocy, jaki zna, to rozdawanie pieniędzy. Mój przyjaciel nazywa je państwem penitencjarnym.
Chciałabym, żeby w momencie kryzysu humanitarnego z moich podatków powstał sztab kryzysowy, który będzie koordynował te wszystkie grupy pomocowe, oddolne inicjatywy, wiedzę organizacji pozarządowych i potencjał obywateli. A nie, żeby był z nich budowany mur.
Społeczeństwo obywatelskie nie zastąpi opieki społecznej, budżetu ani organizacji międzynarodowych. Możemy wiele pomóc, możemy wiele zorganizować, ale nie wyręczymy państwa w byciu państwem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.