Znaleziono 0 artykułów
11.10.2023

„Fair Play”: Gra na wysokie stawki

11.10.2023
Thriller erotyczny „Fair Play” to najlepszy film, jaki zobaczysz w tym roku na Netflixie (Fot. materiały prasowe)

Thriller erotyczny „Fair Play” to najlepszy film, jaki zobaczysz w tym roku na Netflixie. Emily i Luke właśnie się zaręczyli. W pracy w korporacji ukrywają jednak swój związek. Czy ich miłość okaże się silniejsza od ambicji?

Nie wiemy, dlaczego Emily (Phoebe Dynevor z „Bridgertonów”) zakochała się w Luke’u (Alden Ehrenreich, czyli młody Han Solo z „Gwiezdne wojny – historie”). Parę poznajemy, gdy ona przyjmuje jego oświadczyny. Ale wychodząc następnego ranka (a właściwie w środku nocy, bo ambitni nowojorczycy budzik nastawiają na 4:30) z domu, dziewczyna zostawia pierścionek na blacie. W biurze funduszu hedgingowego One Crest Capital  nikt nie wie, że zapięci po szyję analitycy kochają się, mieszkają razem i planują wspólną przyszłość. Zgodnie z polityką firmy, związek powinni zgłosić do działu HR-u, żeby w razie rozpadu relacji uniknąć ewentualnych pozwów. To oczywiście pokłosie #MeToo – prezesi zarządów zabezpieczają się przed posądzeniami o molestowanie seksualne w miejscu pracy. 

To chyba jedyna pozytywna zmiana, jaką w One Crest Capital wprowadzono, by kobiety poczuły się tam lepiej. Ale może i rewolucja jest zbędna, skoro kobiet na wysokich stanowiskach właściwie nie ma. Gdy Emily awansuje na stanowisko PM (portfolio manager), Luke udaje, że się cieszy, choć w głębi duszy uważa, że to podstęp. Po pierwsze, jemu podwyżka i własne biuro należą się bardziej, po drugie, Emily zapewne pełni rolę listka figowego, ukrywając systemową nierówność panującą w pracy, a po trzecie, chodzi też o seks. Po co szef miałby docenić atrakcyjną podwładną? Tylko po to, żeby się z nią przespać. 

(Fot. materiały prasowe)
(Fot. materiały prasowe)

Choć Luke dość bezpośrednio wyraża swoje „obawy”, Emily  zdaje się ignorować czerwone flagi. Zamiast zazdrości woli widzieć troskę, cierpliwie odpowiadając na pytanie, „czy on na pewno cię nie dotykał”. 

Dostąpiwszy zaszczytu uczestniczenia w drinkach tylko dla firmowej wierchuszki, Emily już wie, że stała się nietykalna. Jednocześnie właściwie przestała być w oczach innych mężczyzn kobietą. Teraz oczekuje się od niej, żeby z feministki przeobraziła się w jedną z nich, kumpla, faceta. Panowie w garniturach z lubością oddają się rozrywkom jak z „Wall Street” z lat 80. – wydają kasę na striptizerki, chleją do upadłego i uprawiają locker room banter. Pojęcie spopularyzowane również w czasach #MeToo oznacza pozornie niewinne opowieści o podbojach, które skrywają uwewnętrznioną mizoginię. Emily trochę się w tym wszystkim gubi. Nie chce stracić pracy, o którą całe życie walczyła, choć czuje obrzydzenie. Imponuje jej nowa pozycja, choć współczuje chłopakowi, że w wyniku porażki, jak Luke interpretuje jej awans, on się stacza. Pytanie o to, kim ma być kobieta w męskim świecie, wciąż pozostaje otwarte.

Zwłaszcza że to nie świat nowej, inkluzywnej, dojrzałej męskości. Toksyczna męskość ma się tu dobrze. Nie tylko w biurze, nie tylko w barze ze striptizem, ale też w jej własnym domu. Dla Emily nie ma od toksycznej męskości ucieczki. 

Jej Luke z nijakiego mydłka szybko przeobraża się w incela wsłuchanego w bałamutne rady mówcy motywacyjnego. Film pokazuje, jak niewiele trzeba, by frustracja przerodziła się w nienawiść, a nienawiść w przemoc. Zwłaszcza kiedy równocześnie toczy się nie tylko walka o karierę, lecz także walka płci i, może przede wszystkim, walka klas.

(Fot. materiały prasowe)

Podczas gdy Luke zawsze spada na cztery łapy, bo pochodzi z rodziny, która wszystko potrafi synowi załatwić (może nie należy do jednego promila jednego procenta jak bohaterowie „Sukcesji”, ale na pewno nie robi kariery od pucybuta do milionera), Emily to self-made woman. Z „dziury” na Long Island, w której się wychowała, dzięki stypendium trafiła na Harvard, a potem do wiodących firm. Czy skoro jest znikąd, dla kariery poświęci wszystko? 

Chociaż większość scen pełnometrażowego debiutu Chloe Domont rozgrywa się w sterylnych wnętrzach szklanych wieżowców, jak serial HBO Max „Branża” o równie konkurencyjnym środowisku pracy, ta historia nie musiałaby się rozegrać na czterdziestym piętrze z widokiem na Manhattan. 

To uniwersalna opowieść o tym, że w miłości jak na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Power play – zupełnie niezgodnie z zasadami tytułowego fair play – Emily i Luke prowadzą nie tylko jako konkurenci w pracy. Z początku podoba im się zabawa w kotka i myszkę z szefostwem. Potem przymierzają nowe kostiumy, zastanawiając się, czy zmieniona dynamika ich związku przyniesie jeszcze więcej ekscytacji. Z czasem następuje eskalacja, bo pragnienie władzy staje się silniejsze niż pragnienie miłości. Dopiero wówczas partnerzy pokazują swoje prawdziwe oblicza. Ona wcale nie jest taka dystyngowana, a on taki twardy. Za nienawistnymi słowami idą czyny. W końcu nie ma już innych środków wyrazu, niż brutalna przemoc. By się pożegnać, Emily i Luke muszą dojść do samego końca, gdy nie ma już czego po związku zbierać. Klamrowa budowa – od krwi na sukience w pierwszej scenie do krwi na koszuli w finale – nie pozostawia wątpliwości, że walka toczy się na śmierć i życie. 

Ten toksyczny obraz miłości stanowi intrygujący kontrapunkt dla podejścia młodego pokolenia do związków. Unikanie zranienia, safe space i czerwone flagi to pojęcia z ery postromantycznej. Wcześniejsza generacja jeszcze nie gra tak czysto. 

Anna Konieczyńska
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Fair Play”: Gra na wysokie stawki
Proszę czekać..
Zamknij