W książce „Polki na Montparnassie” Sylwia Zientek pokazuje kobiety bezkompromisowe, odważne, które w imię artystycznej pasji łamały konwenanse. Pomimo talentu są obecnie niemal nieznane. Twórczość jednej z nich doczeka się prezentacji na wystawie „Artystka. Anna Bilińska 1854-1893” w Muzeum Narodowym w Warszawie.
Znane i cenione w swoim czasie, dziś kompletnie zapomniane. Kim były Polki z Montparnasse’u?
Wybitnymi malarkami. Polskich artystek we Francji było wiele. Na samym Montparnassie ok. 200 malarek, rzeźbiarek, artystek tworzących sztukę użytkową, ceramikę, czy projektujących stroje. Ja napisałam książkę biograficzną o kilku artystkach pionierkach i indywidualistkach tworzących od lat 70. XIX w. po lata 70. XX w., m.in. Annie Bilińskiej-Bohdanowicz, Anieli Pająkównie, Meli Muter, Alicji Halickiej, Irenie Reno. Poza ekspertami od sztuki mało kto je zna. A są to życiorysy bardzo różnorodne, niezwykłe osobowości.
Anna Bilińska u schyłku XIX w. była prawdziwą perłą na tle mężczyzn malujących historyczne sceny czy konie w Kossakowskim stylu. Gdyby nie zmarła przedwcześnie, osiągnęłaby jeszcze więcej. To ona przetarła szlak Oldze Boznańskiej. Pod koniec czerwca w Muzeum Narodowym w Warszawie rozpocznie się poświęcona jej wystawa. Może dzięki temu stanie się bardziej znana.
Artystkom nie było wolno malować modeli ani chodzić do kawiarni
Gdy dzisiaj patrzymy na „Autoportret z paletą” Anny Bilińskiej, trudno dostrzec w nim cokolwiek kontrowersyjnego. Ale on powstał w czasach, gdy skandalem były rozwichrzone włosy.
Bilińska namalowała siebie w fartuchu narzuconym na prostą sukienkę, a przecież nikt nie powinien oglądać jej tak ubranej. Włosy powinny być schludnie upięte w każdej sytuacji, a na obrazie widzimy niesforne kosmyki. Mąż impresjonistki Berthe Morisot, jednej z najwybitniejszych francuskich malarek, zakazał jej malowania na zewnątrz, żeby się nie pokazywała potargana. Wiedza o panujących wówczas realiach pozwala bardziej docenić sukcesy tych twórczyń. Pod koniec XIX w. kobieta nie mogła nawet samodzielnie przebywać w kawiarni!
A co dopiero w niej malować.
No właśnie. Jak miała zatem konkurować z mężczyznami malującymi kawiarniane sceny? XIX-wiecznym artystkom nie wolno było malować modeli. Uznawano to za nieprzyzwoite, pojawiały się nawet opinie, że taka praktyka prowadzi do bezpłodności. Męski świat sztuki miał demoralizować kobiety i odciągać od życiowej misji prowadzenia domu i wychowywania dzieci. Ta bariera była długo nieprzekraczalna. Pamiętajmy, że wówczas w Polsce dominowało realistyczne malarstwo historyczne, a żeby namalować postać, trzeba znać ludzkie ciało.
Wyobrażam sobie lekcje w Académie Julien. Kobiety siedzące godzinami na krzesełkach bez oparć, w gorsetach, z turniurami na pośladkach. Jak one wytrzymywały?
To była mobilizacja. Artystki, którym się udało wyjechać do Paryża, ponosiły ogromne koszty nie tylko finansowe, dawały z siebie wszystko. Strój był jednym z elementów opresji, nie zawsze rozumiemy jak silnej. Nie wystarczyło, że kobieta rano założyła „pełną zbroję”, musiała się jeszcze parokrotnie przebierać – inna suknia, broń Boże, ta dzienna, obowiązywała na proszoną herbatę, inna do teatru, jeszcze inna na popołudnie czy na wieczór.
To nie była żadna fanaberia, lecz społeczny rytuał, którego kobiety musiały przestrzegać, jeśli chciały być poważane.
Melę Muter chwalono za „nadkobiecą stanowczość malarstwa”, Annę Bilińską za „męską siłę pociągnięcia”, Alicja Halicka zaś posiadała „dar męskości i realizmu”. „Męskość” jako najwyższa forma komplementu?
Ależ oczywiście! To bardzo symptomatyczne. Trzeba pamiętać, że to głównie mężczyźni zajmowali się krytyką sztuki. Określenie twórczości artystki jako „męskiej” stanowiło paszport do kręgu „prawdziwych” artystów. Anna Bilińska w dzienniku notuje, jaką dumę czuła, gdy Rodolphe Julien, twórca Académie Julien, pochwalił ją, że maluje jak mężczyzna.
Ale nie pozwolił jej przenieść się do męskiej pracowni.
Tego by było za wiele. Natomiast sformułowanie, że Bilińska uprawia męskie malarstwo było powielane do znudzenia – jako wyraz najwyższego uznania. Takie oceny pojawiały się także w czasach późniejszych. Polska krytyka miała zresztą z nią duży problem, podobnie jak z Boznańską.
Trafiłam niedawno na numer „Vanity Fair” z 1933 r. Zamieszczono tam zestawienie najważniejszych artystów współczesnych, towarzyszyła temu obrazowa grafika w formie drzewa – na każdym listku znajdowało się nazwisko. Proszę sobie wyobrazić, że w gronie kilkudziesięciu osób nie znalazła się żadna kobieta, a malarek było wówczas mnóstwo! Lata 20. i 30. to był ich boom.
Kobiety stanowiły jedną czwartą kolonii artystycznej w Paryżu.
To informacja z „Tygodnika Ilustrowanego” z 1913 r., a w kolejnych latach kobiet przybywało. Tamara Łempicka wspominała, że było ich nawet więcej niż mężczyzn, powstawały organizacje, które promowały sztukę kobiecą i walczyły o to, aby nie była traktowana wyłącznie dekoracyjnie.
Obawiam się, że te mity po części przetrwały do dzisiaj. Gdy niedawno zamieściłam zdjęcie obrazu Bilińskiej na moim facebookowym profilu „Polki na Montparnassie”, jedna z komentujących napisała: „prawdziwie męskie malarstwo”. Kobieta przecież powinna malować wyłącznie kwiaty i owoce.
Ach, ta słynna wolność w świecie sztuki.
Znana paryska muza i szansonistka Kiki de Montparnasse została wyproszona z kawiarni „La Rotonde” za brak kapelusza, musiała go pożyczyć od kogoś na ulicy, żeby móc wejść. Przez takie drobiazgi widać, jak różne normy obowiązywały w zależności od płci. Wydaje nam się, że świat artystyczny był taki wolny… Oczywiście był, w porównaniu do reszty, zwłaszcza w Paryżu, ale nie dla wszystkich jednakowo.
Aniela Pająkówna: Malarka, którą zgubiła fascynacja poetą
Artyści kreowali swoje legendy skandalami, nocne życie było pożywką twórczości np. Touluse-Lautreca. Dla kobiety skandal oznaczał koniec kariery. Boleśnie przekonała się o tym Aniela Pająkówna, chyba najtragiczniejsza z bohaterek pani książki.
Zmarła na gruźlicę w wieku zaledwie 48 lat, osierociła 11-letnią Stasię, córkę Stanisława Przybyszewskiego. Ten tragizm wzmacnia to, że większość jej obrazów spłonęła w czasie Powstania Warszawskiego. Aniela była zafascynowana Przybyszewskim artystą, traktowała go jak boga, podziwiała jego twórczość. On działał na kobiety jak magnes, również te naprawdę wyjątkowe, żeby przypomnieć jego pierwszą żonę Dagny. Aniela była jedną z jego ofiar. Ona zdumiewająco naiwna, on traktował ją jak bankomat. Gdy się czyta ich listy, to aż trudno uwierzyć, że w nieskończoność ulegała jego prośbom, opiekowała się jego dzieckiem, wspierała go we wszystkim. Nie odwzajemniał się absolutnie niczym, stać go było jedynie na wysłanie kilku pocztówek do córki Stanisławy. Gdy bawił Paryżu, na dwa lata przed śmiercią Anieli, nawet ich nie odwiedził.
Możemy się łapać za głowy, ale to też były czasy, gdy rolą kobiety było się poświęcać, opiekować innymi. Panował przy tym silny mit mężczyzny geniusza, któremu wolno więcej i nie można go osądzać ludzką miarą. Do tego Aniela była córką stangreta, a Przybyszewski chodzącą legendą. Co się dziwić, że tak wsiąkła.
Nie ona jedna została pożarta przez geniusza. Alicja Halicka, była pierwszą kubistką, ale nie przeczytamy o niej w podręcznikach, bo jej mąż kubista Louis Marcoussis nie życzył sobie konkurencji. Camille Claudel była prawdopodobnie zdolniejszą rzeźbiarką od Rodina. Przypomnijmy kolejne pary: Sarę Lipską i Xawerego Dunikowskiego, Dorę Maar i Pabla Picassa. O kobietach się zapomina, choćby były piekielnie utalentowane.
Dziś wiemy, że te relacje opierały się na podporządkowaniu i pragnieniu, by uczyć się od mistrza. Camille Claudel spędziła 30 lat w zakładzie psychiatrycznym, także Dora Maar przypłaciła związek z Picassem szaleństwem. Sarę Lipską całe lata określano ją jako „muzę Dunikowskiego”, choć była wszechstronną, niezależną artystką. Aniela Pająkówna każdy grosz oddawała Przybyszewskiemu. On uważał za swoją zasługę, że „obdarzył ją” dzieckiem. On, wielki geniusz.
Rzeczywiście, wielka łaskawość, na początku XX w. uczynić kobietę samotną matką.
Przybyszewski ignorował fakty. Kariera Anieli została przekreślona we Lwowie, gdzie mieszkała – panowała tam totalna dulszczyzna. Być może, gdyby oddała dziecko, ostracyzm byłby mniejszy. Ale ona nie chciała, uparła się, żeby wychować córkę, była ogromnie zaangażowaną matką, co było rzadkie w tamtych czasach. Stasia była dla niej na pierwszym miejscu.
Trzeba też wiedzieć, że Aniela stanowczo sprzeciwiała się traktowaniu siebie jak ofiary. Podkreślała, że wszystkie decyzje stanowiły jej osobisty wybór. Ta historia ma wiele perspektyw.
Mela Muter: Bezkompromisowa piękność do końca wierna ideałom
„Piękna Mela z Montparnasse’u”, tak określano Melę Muter. Dziwiono się, że tak zjawiskowa kobieta maluje ludzi z ulicy, brzydkich, biednych, chorych.
W kręgu jej zainteresowań byli nędzarze, kaleki, osoby nazywane „marginesem”, najbardziej skrzywdzeni i wykluczeni. To, że kobieta zajmuje się taką tematyką, było szokujące.
Artystki uwieczniały „intymny, kobiecy świat” niejako z konieczności, skoro ich dostęp do publicznej przestrzeni był ograniczony. Berthe Morisot malowała sceny widziane z ogródka, z wnętrz mieszkań i oczywiście portrety. Gdy Marcoussis szalał z kubistami, Alicja Halicka musiała zajmować się dzieckiem, co również widać w doborze malarskich tematów.
Mela Muter żyła bardziej bezkompromisowo. Silna i zdeterminowana, przyjechała malować do Paryża z mężem i rocznym dzieckiem. Gdy miłość jej życia, Raymond Lefebvre zobaczył ją pierwszy raz, a ona powiedziała, że jest malarką, był przekonany, że maluje jakieś „g”. Potem się mocno zdziwił.
Piękno stanowiło jej brzemię?
W pewnym sensie tak. Przekaz o „pięknej pani malującej brzydkich ludzi” przewijał się przez większość jej życia. W wywiadzie do kobiecego magazynu „Ewa” pytano ją na przykład, jak to możliwe, że tak subtelna, dystyngowana kobieta pokazuje takich modeli. Ona świadomie wybierała tematy. Jej Bretończycy są zupełnie inni od tych, których malował Paul Gauguin; już na pierwszy rzut oka widzimy, jakiego losu doświadczali.
Siła wyrazu jej prac polega chyba na tym, że Mela Muter autentycznie o tych ludzi walczyła. I to do końca. Jako schorowana staruszka, która przeżyła obie wojny, żyła w straszliwej nędzy. Wszystko, co miała, przekazała potrzebującym.
Pod koniec życia była mocno zniedołężniała, prawie nie widziała, wymagała opieki. Zmarła w wieku 91 lat i do końca pozostała wierna socjalistycznym ideałom, była przepojona wiarą w wolność i sprawiedliwość społeczną. Cały dochód z ostatniej wystawy przekazała na cele dobroczynne, a spadkobiercą spuścizny uczyniła francuską organizację charytatywną. Decyzja okazała się niefortunna, ponieważ ta natychmiast spieniężyła jej dorobek.
Irena Reno: Malarka, która wyprzedzała epokę
Na miano najbardziej zapomnianej polskiej artystki z paryskiego kręgu zasługuje Irena Reno. Jak ją pani w ogóle odkopała?
Od niej wszystko się zaczęło. Byliśmy z mężem na aukcji w Warszawie i naszą uwagę przykuł pewien obraz, pastel, zupełnie inny od wszystkich, podpisany „Reno”. Kupiliśmy go. Ponieważ kompletnie nie znałam tej artystki – Ireny Reno Hassenberg – zaczęłam szukać. Na początku nic się nie zgadzało. Dowiedziałam się, że w czasie wojny umarła w Auschwitz, a chodziło o jej siostrę. Trop prowadził np. do Wałbrzycha, a na miejscu trafiłam na pustkę. Nikt o niej nic nie wiedział, nawet w środowiskach naukowych. Byłam zrozpaczona, już myślałam, że nie dam rady.
A wtedy zdarzył się mały cud.
Dzięki pomocy mojej agentki Renaty de La Chapelle odkryłam trop na południu Francji. W malutkim miasteczku udało się odnaleźć zbiór rzeczy Ireny Reno, jej pamiętnik, zdjęcia, prace, dokumenty. Ukazała się przede mną kobieta wyprzedzająca epokę: ciesząca się życiem, bezpruderyjna, szukająca miłości. Znalazłam wszystko, o czym osoba pisząca biografię może marzyć.
A teraz o czym pani marzy?
Każda z zapomnianych artystek zasługuje na taką pracę, jaką wykonałam przy Reno. Chciałabym, by powstała książka o Nine Aleksandrowicz, Zofii Lewickiej, Esther Carp, o wielu innych, o których wciąż wiemy za mało. Mam nadzieję, że rosnące zainteresowanie artystkami doprowadzi do tego, że powstanie przekrojowa wystawa poświęcona bohaterkom mojej książki, tak jak dzieje się to teraz z Anną Bilińską. Mela Muter miała dwa lata temu pokaźną wystawę w hiszpańskiej Gironie. Dlaczego nie w Polsce?
* Sylwia Zientek „Polki na Montparnassie”, wyd. Agora
Sylwia Zientek jest autorką powieści obyczajowych i historycznych. Debiutowała w 2012 r. powieścią „Złudzenia, nerwice i sonaty”. Napisała także książki: „Próżna”, „Miraże”, „Podróż w stronę czerwieni” i „Kolonia Marusia”.
Pełen program Paryskiego Weekendu z „Vogue Polska” jest dostępny pod linkiem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.