Nakręcona na podstawie bestsellera Katarzyny Grocholi polska komedia romantyczna „Nigdy w życiu!” w 2004 roku wydawała się wspierać emancypację kobiet. Dziś widać, że główna bohaterka – niespełna czterdziestoletnia rozwódka Judyta – wpada z deszczu pod rynnę. Jej wymarzony partner Adam jest równie nieznośny jak jej były mąż. Film w roku premiery zobaczyło rekordowe 1,6 mln widzów. Dziś miliony osób posługują się hasztagiem #nigdywzyciu na TikToku.
Nigdy w życiu nie oglądałam „Nigdy w życiu!”. Po komedię romantyczną Ryszarda Zatorskiego na podstawie bestsellerowej powieści Katarzyny Grocholi sięgnęłam z przesytu amerykańskimi odpowiednikami. W czasie premiery filmu w 2004 roku nagminnie porównywano zresztą historię niespełna czterdziestoletniej rozwódki Judyty do losów trzydziestoletniej singielki Bridget Jones. Wtedy jakikolwiek związek z przebojową produkcją adaptującą książkę Helen Fielding podbijał popularność rodzimego wyrobu filmopodobnego. Dziś okrzyk „Nigdy w życiu!” wznosimy wielokrotnie podczas seansu obu obrazów, oddających ducha czasu przełomu mileniów.
Jak pisze dwudziestolatka, która pierwszy raz widziała „Dziennik Bridget Jones”, nigdy w życiu nie umówiłaby się z Danielem Cleaverem, nie uznałaby Marka Darcy’ego za rycerza na białym koniu ani nie piętnowała bohaterki za rzekomą tuszę. Ja – rówieśniczka Judyty (Danuta Stenka) – nigdy w życiu nie prasowałabym mężusiowi koszul, nie dała się oszukać przy rozwodzie ani nie zaufała Adamowi (Artur Żmijewski) z uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów. Czy kobiety przełomu wieków naprawdę wykazywały się tak daleko idącą naiwnością? A może nie potrafiąc wydostać się z pułapki patriarchatu, przymykały oko na – delikatnie mówiąc – niedociągnięcia partnerów i potencjalnych partnerów.
W komedii romantycznej rozwódka Judyta na nowo odnajduje miłość
W swojej naiwności Judyta przypomina Bridget Jones, w niefrasobliwości Ally McBeal, lecz pracę ma jak Carrie Bradshaw (na tym podobieństwa się kończą). Jak wiadomo, szewc bez butów chodzi, więc dziennikarka udzielająca czytelnikom porad na temat miłości, seksu i wywabiania plam średnio radzi sobie z życiem. Jej mąż Tomasz (Jan Frycz) to oczywiście męska szowinistyczna świnia, jak się na początku lat 2000. mawiało. Judyta mu gotuje, pierze i sprząta, a on nic, tylko krytykuje, umniejsza i w końcu zdradza. Po rozwodzie Judyta zostaje sama z nastoletnią córką Tosią (Joanna Jabłczyńska), z niewielkim dochodami, bez dachu nad głową. Będzie więc musiała ten dach sobie zbudować. Ziemię pod miastem znajduje jej przyjaciółka Ula (Joanna Brodzik). I choć Judyta nigdy wcześniej nie marzyła o domku na wsi, ostatecznie osiada pod lasem.
W międzyczasie koresponduje z tajemniczym Leonem Zakrzewskim, któremu zamiast udzielić rady, udzieliła reprymendy, a oczarowany mężczyzna został wielbicielem jej ostrego pióra. Kręci się wokół niej też niejaki Adam. Jak na pracownika działu marketingu ma zadziwiająco dużo pieniędzy (patrz: samochód, mieszkanie, drogie restauracje) i wolnego czasu (planuje trzymiesięczny wyjazd do Ameryki Południowej). Ma też nienaturalnie białe zęby, a gdy pojawia się w kadrze, słychać rzewny jazz. Adam to chodząca czerwona flaga. W przeciwieństwie do Tomasza, toksycznego na pierwszy rzut oka, ten nie od razu zdradza swoje cechy. Nachodzi, wprasza się, zaskakuje. Nie znosi sprzeciwu, uwodzi, mami przyjaźnią, seksem, zrozumieniem. Nie chce słuchać, że Judyta może nie być gotowa na nowy związek. Nie pyta jej o zdanie. Wydaje się mężczyzną marzeń, bo ona „nie musi po nim sprzątać w łazience”, jak zwykła robić po Tomaszu. Cóż, poprzeczka zawieszona została naprawdę nisko. Co znamienne, najważniejsza rozmowa między Judytą a Adamem – na pierwszej randce, podczas której się w sobie zakochują – zostaje zagłuszona muzyką. Nie mamy pojęcia, co tych dwoje właściwie łączy. To, że on docenił jej urodę? To, że na nią w ogóle zwrócił uwagę? To, że przyniósł kwiaty?
Córka Judyty Tosia i jej najlepsza przyjaciółka Ula to prawdziwe bohaterki „Nigdy w życiu!”
I Tosia, i Ula polubiły Adama. Uwierzyły Judycie, że jest inny niż Tomasz. To ich duża wada. Poza tym obie są bez zarzutu. I obie infantylną, nieogarniętą, chwiejną Judytę holują. Jakim cudem nastolatka okazuje się mądrzejsza niż jej matka? Tosia zachowuje zdrowy rozsądek w każdej sytuacji – odpisuje nawet na czyjeś, wprawiające mamę w konfuzję, zapytanie o krzywego penisa. A Ulę Judyta ma na każde zawołanie – mieszkająca pod miastem kumpelka chyba nie ma pracy, bo o dowolnej porze dnia gotowa jest zajmować się problemami emocjonalnymi przyjaciółki, a nawet, jak Tosia, odpisywaniem za nią na korespondencję. Mąż Uli to istny anioł – jedyny nietoksyczny mężczyzna w tej niezbyt romantycznej komedii. Cierpliwie znosi sytuację, w której jego żonę angażuje się do asysty o szóstej rano i w środku nocy. To Tosia i Ula – w przeciwieństwie do Judyty, która po rozwodzie po prostu poznała nowego faceta – wydają się prawdziwymi bohaterkami filmu. To one nie potrzebują walidacji.
„Nigdy w życiu!” niespodziewanym wiralem na TikToku
W ostatnich miesiącach zaroiło się na TikToku od filmików, w których dwudziestolatki recenzują „Nigdy w życiu!”, wspominając pierwsze – jeszcze dziecięce – seanse komedii romantycznej z matkami, podkreślając niezależność, przebojowość i siłę Judyty, typując produkcję z czasów, gdy chodziły do przedszkola, na ultimate feel good movie. Ale czy naprawdę czujemy się dobrze, oglądając produkcyjniaka (Ryszard Zatorski jest zresztą ich mistrzem; w jego filmografii znajdziemy także kontynuację przygód Judyty, „Dlaczego nie”, „Tylko mnie kochaj” czy nowsze „Porady na zdrady” – podobne są nie tylko tytuły, lecz także plakaty i fabuły), przeplatającego teledyskowe ujęcia mostu Świętokrzyskiego z nachalną promocją polskiej muzyki na czele z hitem „You May Be In Love” Blue Cafe (głębokiego głosu Tatiany Okupnik słuchają teraz zetki) i jeszcze bardziej nachalnym product placementem (w redakcji dziennikarze słuchają Radia Zet, a Judyta poczytuje „Vivę!”)?
Może dwudziestolatki – w przeciwieństwie do mnie, czterdziestolatki – pociesza to, że życie nie kończy się po trzydziestce? Może tęsknią za Warszawą czasów swojego dzieciństwa, która powolutku wygrzebywała się z siermięgi? Może jak pokoleniu milenialsów duchologiczne wydają się zdjęcia z otwarcia pierwszego w Polsce McDonalda, tak u młodszej generacji nostalgię wywołują aspiracje początku XXI wieku?
Z pewnością „Nigdy w życiu!” działa jak wehikuł czasu. W roku premiery filmu – 1 maja 2004 roku – Polska stała się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej. Gdy granice się otworzyły, krewetki jedzone w restauracji na dwudziestym piętrze wieżowca przestały wydawać się „egzotyczne”. „Nigdy w życiu!” można więc potraktować jako pożegnanie epoki. Opowieść o czasach, zanim budowlańcy z Podhala wyjechali na saksy do Wielkiej Brytanii (między bajki należy włożyć oczywiście wizję zbudowania domu na leśnej polanie w jedne wakacje), zanim za tekst „porozmawiamy o twojej pozycji w redakcji i nie tylko” redaktor naczelny musiał wylecieć z pracy, zanim zbudowany w 1998 roku most Świętokrzyski – w słońcu i deszczu – się nam opatrzył. Nie tylko z sentymentu można się dziś zainspirować modą z „Nigdy w życiu!” – białymi koszulami, czerwonymi sukienkami i czółenkami z kwadratowym noskiem Judyty albo miniówką cargo, siateczkowym topem i kaszkietem Tosi. Lepiej jednak nie inspirować się podejściem Judyty do miłości.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.