Zyskujemy słowa, ale – zdarza się – tracimy autonomię. O korzyściach i niebezpieczeństwach płynących z oglądania porno rozmawiamy z psycholożką i sex coachką Martą Niedźwiecką. To pierwsza z cyklu rozmów wokół seksu, które specjalnie dla Vogue.pl przeprowadzi autorka bestsellerowych książek Marta Szarejko.
Jakiś czas temu włączyłam Netflix i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to film „MILF”. Zbaraniałam. Nie myślałam, że to słowo przeniknęło do potocznego języka tak bardzo. Ewidentnie coś przegapiłam, kiedy to się stało?!
Kiedy wszyscy zaczęli oglądać porno. Według statystyk pornhuba Polacy bardzo często wybierają tę kategorię. MILF, czyli Mom I’d like to fuck.
Z czego to wynika?
Myślę, że to ukryty kompleks. Bo często polscy mężczyźni, wbrew buńczucznym deklaracjom, nie są zbyt pewni siebie, a posiadanie starszej, doświadczonej kochanki bywa ich fantazją. Młode kobiety też czasem marzą o starszym mężczyźnie, który je wszystkiego nauczy. Czyli po pierwsze: fantazja o przewodniczce, a po drugie: wściekłość na dojrzałą kobiecość. Wielu mężczyzn nie wyrwało się jeszcze z matczynych objęć i marzy o dominacji nad kobietą, która przypomina im matkę. Trochę w ramach zemsty, trochę odreagowania, bo matki potrafią osaczać. Ale najciekawsze jest to, że w Polsce przecież panuje kult młodej kobiety.
Bardzo konkretnego typu.
Jeśli więc widzisz, że mężczyźni za dnia próbują się umówić z blondynką lat 23, szczupłą, wysoką, z dużym biustem, a wieczorem masturbują się do porno, w którym gra brunetka 40 plus, niekoniecznie wychudzona, to myślisz: „Hm, mamy tu jakieś rozszczepienie!”.
Ale co z tą MILF?
Pięćdziesiąt lat temu o dojrzałej kobiecie, która była aktywna seksualnie, mówiło się, że to rycząca czterdziestka albo wyjąca pięćdziesiątka, ewentualnie kuguarzyca. Ale to były raczej ewenementy. Teraz aktywne seksualnie kobiety 40 plus stanowią wyraźną grupę, więc są absorbowane przez porno. Bo ono wchłonie wszystko, a potem przerobi na swoje obrazy. Niedługo będzie pewnie kategoria mindfulnessowa albo jogowa – o ile już takich nie ma. Ja dużo mocniej czuję wpływ pornografii na wyobraźnię wizualną niż językową. Ona jest bardzo agresywna – zamykamy oczy i fantazjujemy za pomocą konkretnych scen.
Są jednak takie słowa, które weszły do obiegu tylko dlatego, że je oglądamy.
Oczywiście słownik też jest z porno, bo skąd ma być? Filmy, które mają cokolwiek wspólnego z seksem, trafiły w Polsce na pustynię językową. Wdarły się do naszego świata, w którym na seks mówiło się „tenteges” albo spółkowanie. Dlatego od momentu, w którym rzuciliśmy się na porno, myślimy o seksie po angielsku. Mam wrażenie poparte obserwacją z gabinetu, że coraz więcej osób nie tłumaczy słów związanych z seksualnością. Bo kiedy mówią: „pochwa”, „penis”, „prącie”, „srom”, to czują się dziwnie, myślą, że to sztuczne. A dick albo pussy od razu jest to dla nich lekkie, normalne. Bo te słowa słyszą ciągle – w filmach, piosenkach, serialach. One nikogo nie zaskakują.
I jednocześnie pozwalają się dystansować.
Zwłaszcza że po polsku można być wulgarnym albo infantylnym, ewentualnie mówić jak lekarz – nie ma żadnych półśrodków. Ciekawa jest recepcja niektórych słów w różnych krajach. Na przykład MILF zupełnie nie przyjął się w Indiach. Tam wciąż mówi się auntie. Cioteczka.
Dlaczego?
Bo tam dojrzałe kobiety cieszą się estymą, nazwanie tematu wprost nie przeszło. U nas przeszło za to bardzo dużo. Nie wymyśliliśmy erotycznego języka, który stałby się popularny, jesteśmy więc wizualnie i językowo kolonizowani przez porno.
Widzę tu kilka podgrup. Pierwsza to słowa, które w linii prostej pochodzą z porno.
Money shot, cum shot: wytrysk na twarz albo inne części ciała osoby, najczęściej kobiety – zarówno kadr, jak i słowa są wprost z porno. Myślimy i mówimy blowjob, bo nie mamy lekkiego, kolokwialnego określenia na seks francuski.
Jak to? A robienie loda? Minety?
Gorzej brzmi, a reszta jest potwornie wulgarna. Podobnie zresztą jak handjob, czyli doprowadzenie kogoś do orgazmu za pomocą pieszczot ręką. Nie ma neutralnego odpowiednika. No bo co powiesz? Zrób mi dobrze rąsią?
Druga grupa to skróty.
Ukochane przez młodzież, która głównie nimi pisze. FOTC – Fuck of the Century, bzykanie stulecia. Albo DFK – Deep French Kissing, bardzo głęboki pocałunek. Ewentualnie BBC – Big Black Cock, wielki czarny penis. One też przeszły bezpośrednio z porno do języka.
Co innego słowa, które wcześniej były zakorzenione w BDSM, więc niszowe. 20 lat temu w Polsce interesowało się tym 15 osób, dziś 15 tysięcy. I tu mamy rimming – lizanie odbytu, flogging – chłosta, spanking – klapsy, gang bang – seks grupowy, zazwyczaj brutalny. Ale też Pony Girl, Pony Boy – wcielanie się w rolę konia czy kucyka. Są do tego specjalne rekwizyty: ogłowia, munsztuki, kombinezony, buty, a nawet zatyczki analne z końskim ogonem. Tego typu rzeczy całkiem niedawno nie istniały w zbiorowej wyobraźni erotycznej. A teraz proszę bardzo! Dzięki porno istnieją.
Jeszcze fisting.
Kilkanaście lat temu oprócz rozkręconych w kwestii eksperymentów gejów nikt nie wiedział, co to jest. Dziś piszą do mnie bardzo młode dziewczyny, które pytają, czy to prawda, że fisting pochwy może nie być najzdrowszy. Od razu mówię: Tak! Może. Poza tym to słowo jest o tyle trudne, że trzeba by je tłumaczyć za pomocą kilku innych. Bo co pozostaje – pięścing? Wkładanie pięści do pochwy albo odbytu? Angielski jest bardziej lapidarny.
Czwarta grupa to słowa nieznane w Polsce przed pojawieniem się pornografii opartej na mandze. Albo związanej z japońską tradycją erotyczną.
I tu mamy feerię pięknych słów typu shibari – to sztuka krępowania ciała, zwykle przy pomocy sznurów, której celem jest nie tylko unieruchomienie osoby, ale też nadanie ciału specyficznego kształtu i wywołanie określonych wrażeń zmysłowych. Albo hentai – japońskie animacje pornograficzne, bardzo dosłowne. No i futunaria, japońskie porno o osobach transseksualnych.
Kobiety w twoim gabinecie używają tych słów tak samo często jak mężczyźni?
Właściwie tak. Zwłaszcza młode, one w ogóle mają większą łatwość w mówieniu o seksie. Porno na tyle najechało na popkulturę: seriale, teledyski, reklamy, filmy, że trudno od niego uciec. Dla młodego pokolenia to nie jest żadna nowość, to język codziennej komunikacji. Kiedyś zbliżenia na kobiece pośladki, które imitują ruchy frykcyjne, były zarezerwowane dla bardzo specyficznych środków filmowego obrazowania. Teraz w co drugim teledysku masz twerk. I znowu: nie mamy polskiego tłumaczenia, ale wszyscy wiedzą, co to jest.
Kobiety chyba rzadziej uzależniają się od porno?
Nie tak łatwo wpadają w kompulsję zachowań – oglądania porno i masturbowania się do niego, ale wpadają w pułapkę wyobrażeń. Dziewczyny są sterroryzowane wizerunkiem ciała z porno. I zachowaniami, które są im przypisane: to mężczyzna jest aktywny, wchodzi i bierze. A ja mam wyglądać.
I odtwarzać ten scenariusz.
Absolutnie nie pisać swojego, tylko zrobić „kopiuj – wklej”! Dopiero wtedy zadowolę mężczyznę. A jeśli spotkam takiego, który nadaje tym samym kodem, a potem drugiego, piątego i siódmego, to myślę, że tak wygląda rzeczywistość. Że jeśli jest seks francuski, to mam być ciągana za włosy. A potem we właściwym momencie rozchylić usta i powiedzieć: „Fuck me hard”. Wtedy jest pięknie, wszystko dobrze się dzieje.
Dodatkowo większość kategorii w porno odnosi się do konkretnych części ciała kobiet, ich wyglądu, koloru skóry, wieku.
Ten proces działa w dwie strony: odzwierciedla przedmiotowy sposób myślenia o kobietach i jednocześnie go wzmacnia. Jeśli więc chodzi o zubożenie życia seksualnego u kobiet oglądających porno, może być dokładnie tak samo jak u mężczyzn. Bo jeśli wchodzę do tej przestrzeni i o nic innego nie pytam – nie eksperymentuję, nie dowiaduję się, czy jest coś innego poza tym hamburgerem, którego łatwo mogę kupić i szybko zaspokoić głód, a dodatkowo oszczędzam na operację plastyczną, która pozwoli mi wyglądać jak aktorki porno – to staję się uczestniczką nierealnej bajki o ludzkiej seksualności, która jest dramatycznym uproszczeniem.
I jest nudna.
To odkryję dopiero za 15 lat. Tymczasem wchodzę do darkroomu Disneya. Kiedy byłam małą dziewczynką, wchodziłam w świat księżniczek i rycerzy, romantycznej miłości i szczęśliwych zbiegów okoliczności. A teraz jestem duża i mam darkroom. Tylko że to wciąż jest Disney.
No i wcale nie tak łatwo potem z niego wyjść.
Żeby uprawiać taki seks, jaki porno najczęściej pokazuje, i nie czuć długofalowych skutków psychicznych, trzeba być człowiekiem niezwykle silnym i niezależnym. I wiedzieć, że to nie jest rzeczywistość, że stosunek nie trwa półtorej godziny, nie każdy mężczyzna ma wielkiego penisa i wcale najnormalniejszą rzeczą na świecie nie jest to, że przychodzi do ciebie kolega z kolegą i nagle lądujecie w trójkącie, w którym oni robią z tobą, co chcą. Niestety najczęściej wchodzimy w świat porno jak dzieci, które pomyliły piętra i zamiast oglądać „Roszponkę”…
Patrzą na seks analny.
Wchodzimy w świat porno z ogromnym deficytem edukacji. Jeśli dziecko rośnie i nikt mu nic nie mówi o granicach, ciele, przyjemności, to porno jest za rogiem i tworzy miejsce na każdy rodzaj nadużyć. Tam, gdzie edukacja seksualna jest na przyzwoitym poziomie – w Niemczech, Holandii, krajach skandynawskich – panuje bardzo duża swoboda obyczajowa, jest dużo miejsca na ekspresję seksualną, a nawet na różnego rodzaju dziwactwa, bo przecież życie nocne Berlina do najbardziej waniliowych nie należy. Ale! Tam jest znacznie mniej miejsca na przemoc seksualną, a recepcja pornografii jest inna niż w Polsce, Rosji, Stanach Zjednoczonych czy Emiratach Arabskich. Tam jest zaciekawienie różnorodnością, tu rozumiana dosłownie dominacja. I paradoksalnie to się uzupełnia: najpierw nic ci nie mówią o granicach, a potem dowiadujesz się, że one nie są ci do niczego potrzebne, bo i tak przyjdzie facet i zrobi z tobą, co będzie chciał.
Jest jakiś plus w tej całej sytuacji?
Z jednej strony zyskujemy słowa, więc powiększa się nasz zasób leksykalny. Lepiej albo gorzej, ale możemy się jakoś wyrazić. Ale z drugiej strony te same słowa pchają nas w bardzo określnym kierunku, do przestrzeni zupełnie pozbawionej niuansów. Ostatecznie okazuje się, że jeśli używamy słów z porno, to nasz seks nie jest lepszy niż one. I na odwrót: jeśli mamy seks na poziomie pornograficznym, to też w taki sposób będziemy o nim mówić. Nie mam co do tego złudzeń.
Nadzieję dają mi dziewczyny, które odzyskują dla siebie przestrzeń autonomii: coraz częściej wyglądają, jak chcą, mówią, co chcą, zakładają konta na Instagramie, które bywają bardzo odważne. Nowy obraz feminizmu jest taki: „Być może ktoś uważał to konkretne słowo za opresyjne, ale ja będę go używać, odzyskam je. Bo mogę”. A w takim kontekście „fuck” wypowiedziane przez mężczyznę i „fuck” wypowiedziane przez kobietę to mogą być dwa różne słowa. Coraz mniej dziewczyn daje się prowadzić, widzę jakiś rodzaj oporu. I nawet jeśli na razie on jest niszowy, to jednak jest. Więc jeszcze nie kładę się na tory.
* Marta Niedźwiecka – psycholożka, sex coach. Współautorka książki „Slow sex” o współczesnej adaptacji wiedzy tantrycznej. Prowadzi gabinet terapeutyczny, warsztaty rozwojowe i podcast o seksualności, ciele i emocjach „O zmierzchu”.
* Marta Szarejko – dziennikarka, reportażystka. Autorka kilku książek, w tym zbioru wywiadów „Seksuolożki. Sekrety gabinetów” i „Seksuolożki. Nowe rozmowy”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.