Znaleziono 0 artykułów
26.02.2019

„Pose”: Niech żyje bal!

26.02.2019
Indya Moore (Fot. materiały prasowe)

Świat nowojorskiego voguingu lat 80., w którym ekstrawaganckie domy walczą o trofea podczas pełnych przepychu przyjęć, w serialu Ryana Murphy’ego pozwala opowiedzieć o chorobie, uprzedzeniach i wykluczeniu, ale także o potędze rodziny – tej z wyboru, przyjaźni i miłości.

W drugiej połowie lat 80. Jennie Livingston postanowiła nakręcić film dokumentalny o gejowskim i transseksualnym świecie nowojorskich Afroamerykanów i Latynosów, skupionych wokół tak zwanej ball culture. Tłumacząc na polski, kultury balowej, biorącej swą nazwę od sal tworzonych na taneczne imprezy, gdzie kultura ta kwitła. Była to oczywiście kultura alternatywna w stosunku do tej kreowanej przez białą, zamożną i co za tym idzie, uprzywilejowaną społeczność LGBT. Powstawała, można powiedzieć, gdzieś na marginesie, w podziemiu, w ukryciu, tworząc bezpieczną przystań dla tych wszystkich, którzy z takiego czy innego powodu nie pasowali do rodzinnego zdjęcia. Rodzina (rodzina z wyboru, ma się rozumieć) jest jednym z fundamentów kultury balowej, tworzonej przez domy, takie jak choćby słynny House of Xtravaganza Hectora Valle czy House of Aviance Juana Aviance. Domem, jak to w życiu, zawiaduje mother, czyli matka, która silną ręką prowadzi swoje children, dzieci, do kolejnych, nagradzanych trofeami, zwycięstw. A zdobywa się je na parkiecie, startując w kolejnych kategoriach, takich jak voguing, kostiumy czy tak zwany attitude, rozumiany jako odpowiednio temperamentne nastawienie. Ale nie tylko o trofea tu chodzi czy towarzyszące im od czasu do czasu i jakże potrzebne nagrody w gotówce, ale o legendę. Bo głównym zadaniem każdego house jest zostanie legendary house.

Dominique Jackson (Fot. materiały prasowe)

Film Livingston „Paryż płonie” został przez amerykańską krytykę okrzyknięty jednym z najlepszych dzieł stworzonych pod koniec dwudziestego wieku. Potwierdzały to także kolejne festiwalowe nagrody: od Sundance do Berlina, a kilka lat temu Biblioteka Kongresu USA dodała „Paryż…” do Narodowego Rejestru Filmów, w którym umieszcza się dzieła o fundamentalnym znaczeniu dla kulturalnego dziedzictwa Ameryki. Fundamentalnym z wielu powodów. Bo pokazywał zjawisko, o którym nikt inny nie chciał mówić, marginalizowano je i poddawano opresji, kwitło ono w najniższych warstwach społecznych, a w sposób spektakularny pokazywało splot wykluczenia ekonomicznego, rasizmu, homofobii, transfobii, przemocy i strachu przed HIV i AIDS. Dla białych zamożnych heteroseksualistów „Paryż płonie” był reportażem ze świata, który wydawał im się najprawdziwszym piekłem. Dla nieheteronormatywnych people of color, jak w Stanach Zjednoczonych określa się nie-białych, był rajem na ziemi, bowiem tylko tam mogli być naprawdę sobą.

Indya Moore (Fot. materiały prasowe)
Dominique Jackson (Fot. materiały prasowe)

I kiedy człowiek sobie myślał, że nic już nigdy z dokumentem Livingston równać się nie będzie mogło, Netflix zapodał nam pierwszy sezon „Pose” (wyprodukowany w 2018 roku dla telewizji FX). Serial ma oczywiście inną siłę rażenia, bo, po pierwsze, nie jest dokumentem, a po drugie, żyjemy w innych czasach. Ale waga tego dzieła jest ogromna, nie tylko ze względu na poruszany temat i nie tylko ze względu na jego fenomenalne przedstawienie, ale również z powodu samej obsady, która w większości składa się z nie-białych transseksualnych aktorek. Kto by w ogóle pomyślał, że dożyjemy takiego serialu? Kto by pomyślał, że będzie on oglądany na całym świecie? Kto by pomyślał, że zarobi duże pieniądze i ruszy po nagrody? Choć z drugiej strony to wszystko nie powinno dziwić, jeśli się zważy, że „Pose” jest dzieckiem Ryana Murphy’ego (do spółki z Bradem Falchukiem i Stevenem Canalsem), twórcy takich hitów jak „Glee” czy „American Horror Story”. Murphy, uważany obecnie za najpotężniejszego człowieka amerykańskiej telewizji i jednego z najbardziej wpływowych gejów na świecie, podpisał z Netfliksem pięcioletni kontrakt o wartości trzystu milionów dolarów. Szybko pokazał, że to nie będą zmarnowane pieniądze. „I look too good not to be seen” – mówi w „Pose” moja nowa idolka, Elektra Abundance (Dominique Jackson). To samo zdaje się myśleć o swojej roli w Netfliksie Murphy. I bardzo dobrze.

Indya Moore, Ryan Jamaal Swain, Mj Rodriguez (Fot. materiały prasowe)

„Pose”, podobnie jak „Paryż płonie”, zabiera nas w drugą połowę lat 80. ubiegłego wieku, gdzie w jednym z nowojorskich ball rooms mistrzem ceremonii jest Pray Tell (w tej roli, nominowany za nią niedawno do Złotego Globu, genialny Billy Porter), a o nagrody walczą kolejne domy, na czele ze zwykle niezwyciężonym House of Abundance. Niezwyciężonym do czasu, kiedy jedno z dzieci zbuntuje się przeciw matce i zapragnie założenia własnego domu. Ale glamourowy świat voguingu – kampowy, szalony, przegięty, dowcipny i atrakcyjny – użyty jest też, by opowiedzieć o uprzedzeniach, wykluczeniu, niesprawiedliwości, bezsilności, ponoszeniu ryzyka, odwadze, spełnianiu marzeń, przyjaźni i miłości. Pobrzmiewają w „Pose” echa i „Aniołów w Ameryce” Tony’ego Kushnera, i „Normalnego serca” Larry’ego Kramera. Fundamentalnych dzieł amerykańskiej dramaturgii (na podstawie obu sztuk powstały także filmy) osadzonych w ultrakonserwatywnej, reaganowskiej Ameryce, gdzie krwawe żniwo zbiera epidemia HIV/AIDS, która obok rozruchów w Stonewall stała się najważniejszym doświadczeniem formującym społeczność LGBT+ w wielką siłę polityczną. „Nie ma nic tragiczniejszego niż smutna królowa” – słyszy od Praya Blanca Evangelista (Mj Rodriguez), która właśnie się dowiedziała, że jest nosicielką wirusa HIV. I rusza do boju o siebie i swoją rodzinę z wyboru, a bój ten pełen jest nagłych – raz nieprawdopodobnie śmiesznych, raz bardzo smutnych – zwrotów akcji. Drugi sezon „Pose” rusza niebawem.

Mike Urbaniak
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Pose”: Niech żyje bal!
Proszę czekać..
Zamknij