Historia powieści „Maurycy” to równocześnie historia światopoglądowego dojrzewania – jednostek i społeczeństwa. E.M. Forster ukończył ją już w 1917 roku, jednak do końca swoich dni trzymał maszynopis w szufladzie. Publikacja w 1971 roku nie spotkała się z entuzjazmem krytyki, podobnie jak ekranizacja książki w 1987 roku, której podjął się James Ivory. Czy „Maurycy” ma szansę na nowe odczytanie?
Mniej więcej 100 lat temu na plecach E.M. Forstera, uznanego brytyjskiego pisarza, autora m.in. „Pokoju z widokiem” i „Drogi do Indii”, spoczęła dłoń George’a Merrilla, kochanka poety i działacza społecznego Edwarda Carpentera. Ponieważ mówimy o autorze hołubionym za pedantyczne opisy, dosypmy garść szczegółów: rozgrzana dłoń była sporo młodsza od pleców, energicznie rozmasowywała okolice krzyża i nerek literata, potwornie sparaliżowanego wrodzoną brytyjskością. Sam nigdy w życiu nie upomniałby się o tyle… No właśnie, czego: ciepła, czułości, stymulacji czy może jednak molestowania? Dłoń szybko oddaliła się od E.M. Forstera, zdążyła jednak naznaczyć go na resztę życia.
Historia narodzin „Maurycego”
Jeszcze będąc w gościach u Carpenterów, E.M. zaczął pisać „Maurycego”, rzecz o młodym gentlemanie, który odkrywa w sobie nie gen, ale całe DNA geja. Niestety ani czas, ani miejsce takim odkryciom nie sprzyjają, w Anglii na początku minionego stulecia homoseksualizm jest grzechem, zbrodnią oraz faux pas, drogą przez mękę. Ktoś taki jak Maurice – z dobrego domu, z pieniędzmi po ojczulku, z matką i dwiema siostrami sprawnie lawirującymi w meandrach podmiejskiego high life’u – powinien wiedzieć lepiej, że bycie gejem to pomysł groteskowy. Chłopak jest urodziwy, ale niezbyt lotny, uczy się powoli i na własnych błędach.
Na studiach w Cambridge panicz Maurice odkrywa półkonspiracyjny klub podobnych sobie gentlemanów i zbliża się do starszego o rok panicza Clive’a. To najbardziej chłoszcząca libido część powieści. Między sobą studenci dyskutują o Platonie, Czajkowskim, religii, Grecji kiedyś i teraz. Są pretensjonalni, nadludzko powściągliwi i ubrani na cebulkę: ściąganie tych wszystkich flaneli do gry w krykieta i tweedów na polowania zajmuje pewnie pół wieczora. Ego rozkwita, id schnie. Co prawda Clive ma ochotę zaprzyjaźnić się z Maurycym intensywnie, ale kontakty fizyczne pozostają wykluczone. Jeśli posuniemy się za daleko, sięgniemy dna, przekonuje Clive półszeptem, bo w Cambridge co chwilę otwierają się drzwi i do wnętrza wpada wataha żartownisiów. Maurice nie ma odwagi protestować, zadowala się tym, co dają bez błagania, ochłap jest zawsze lepszy od okruszka. Seksu z tego szybko nie będzie, ale za to jaka piękna przyjaźń, w jak urokliwych scenografiach: Trinity College, posiadłości ziemskie, salony wyższych sfer stolicy, kluby tylko dla członków.
Wkrótce dochodzi jeszcze giełda papierów wartościowych w londyńskim City, bo Maurice przejmuje interes po papie, zostaje brokerem. Tymczasem Clive, po przydługich wakacjach w Grecji (kolosalne rozczarowanie), najpierw ma chandrę, potem zapada na depresję, a następnie postanawia wyprostować sobie życie: żeni się, łączy dwa absurdalnie pokaźne majątki, przyjacielowi proponuje, żeby zapomniał o sprawach, o których publicznie nie da się pogadać. Ale z wizytą niech wpada, kiedy tylko zechce. Maurycy nie wie, kim jest, jeszcze bardziej niż przed przygodą z Clive’em, ale oszukiwać – co to, to nie.
Gotowe do druku, ale czy warto?
Geniusz E.M. Forstera polega na działaniu wbrew regułom, przy czym wcale ich nie łamie. Oczekującego rasowego melodramatu czytelnika otrzeźwia chusteczką nasączoną solami z najwyższej półki, pewnie Santa Maria Novella. Miłość w „Maurycym” ratuje ten trzeci, na imię mu…, a nie, nie powiem, jeszcze za wcześnie.
Pisanie powieści poszło Forsterowi sprawnie, pierwsza wersja była gotowa w 1917 roku, wyszlifowana rok później. Na stronie tytułowej autor napisał: „gotowe do druku, ale czy warto?” i aż do śmierci podtrzymał samego siebie w przekonaniu, że jednak nie. Swoją premierę „Maurice” miał dopiero w 1971 roku. Brytyjscy krytycy starali się być powściągliwi, inne powieści podobały im się bardziej. Amerykanie „Maurycego” zjechali – po co tak psuć sobie reputację, komu jest potrzebny pośmiertny coming out? W 1987 roku James Ivory, kochany przez członków Amerykańskiej Akademii Filmowej za brytyjskość (niezwykłą jak na chłopaka z Kalifornii), kontrowersyjne dzieło elegancko zekranizował. To był jego drugi po „Pokoju z widokiem” Forster – w 1992 roku nakręcił jeszcze „Howard’s End”. „Pokój…” dostał osiem nominacji do Oscara i w trzech kategoriach triumfował.
„Maurycego”, z bardzo wiarygodnymi w rolach głównych Jamesem Wilby i Hugh Grantem, chociaż trzyma poziom, członkowie akademii zaszczycili raptem jedną nominacją za kostiumy. Klasyczny gest dobrej woli i zarazem ostrzeżenie: nie tędy droga. Powód drastycznego spadku uznania dla twórczości Ivory’ego to signum temporis, a aktualnie żenada: za dużo gejostwa, sporo przed czasem. Sam reżyser uważa, że i tak słabo oberwał, przed spaleniem filmu na stosie purytańskich krytyków powstrzymała go pandemia AIDS, pustosząca Hollywood szybciej niż inne branże, oskarżenia o homofobię zaczynały bruździć.
Dziś „Maurycy” wraca, witany entuzjastycznymi oklaskami. Z okazji 30. urodzin film przeszedł cyfrowy lifting, Hugh Grant ma buźkę gładką jak jedwab, zaś w 2021 roku ukazał się aneks do powieści, „Alec”, inspirującego się Forsterem Williama di Canzio. To ta sama historia, ale opowiedziana z perspektywy tego trzeciego, który ratuje miłość oraz wiarę w wyautowanego geja.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.