„To książka raczej dla dziewczynek” – poinstruowała mnie bibliotekarka. Ale „Ani z Zielonego Wzgórza” z rąk nie wypuściłem. A serialowa Ania porwała mnie w swój świat równie szybko, jak jej literacka wersja – pisze o drugim sezonie „Ani, nie Anny” nasz Pan od Kultury.
Netfliksowa próba przeniesienia „Ani z Zielonego Wzgórza” na mały ekran wywołała kilka lat temu wielkie poruszenie. I trudno się temu dziwić, bo Lucy Maud Montgomery napisała dzieło znane pod każdą szerokością geograficzną, a w związku z tym czytane przez kolejne pokolenia młodzieży, głównie dziewczynek. Po zeszłorocznej premierze pierwszego sezonu przystąpiono więc do rozbierania „Ani, nie Anny” (polskie tytuły książki i serialu są wariacjami tych angielskich) na czynniki pierwsze. Wychwalając produkcję pod niebiosa albo straszliwie ją krytykując. Wychwalacze oprócz docenienia jakości filmowej skupili się głównie na wątkach feministycznych, a ganiący zżymali się okrutnie na wszelkie ingerencje w oryginalną tkankę dzieła Montgomery, a tych było – nie da się ukryć – sporo. Generalnie jednak „Anię, nie Annę” przyjęto raczej entuzjastycznie, co poskutkowało, ma się rozumieć, zamówieniem drugiego sezonu.
Bardzo mnie to ucieszyło, bo należałem do fanów serialu od pierwszego odcinka. Ania porwała mnie w swój świat równie szybko, jak jej książkowa wersja, którą czytałem jeszcze w szkole podstawowej. Gdy spędzałem wakacje u babci na wsi w moim własnym Avonlea, zabierałem „Anię” do plecaka, by wędrować z nią na moją ulubioną nadrzeczną polanę. Do głowy mi wtedy nawet nie przyszło, że można rzeczoną książkę czytać w mieście – w bloku dajmy na to albo, nie daj bogini, w tramwaju. Podobna aktywność wydawała mi się największym świętokradztwem. Do lektury „Ani” potrzebne były nie tylko specjalne warunki przyrodnicze, ale także odpowiedni szałas z gałęzi i siana, oraz – co chyba oczywiste – odpowiednia aura duchowa. Z takim to nabożeństwem niektórzy podchodzili do światowego bestsellera kanadyjskiej literatury. Nie ma to tamto.
„Ania z Zielonego Wzgórza” czytana była potajemnie, bo nieco podrośniętym, ale dzieckiem jednak będąc, wiedziałem, że to nie jest lektura dla chłopaka. Dość szybko mnie o tym poinformowano. „To książka raczej dla dziewczynek” – poinstruowała mnie bibliotekarka, co było dla mojego serca jak wbicie różanego ciernia. Zacząłem więc krwawić lekko na moją raczej-dla-dziewczynek-kartę-biblioteczną, ale „Ani” z rąk nie wypuściłem. Pojechała ze mną do wspomnianego już szałasu. W największej tajemnicy. I czytana była intensywnie. Parokrotnie zresztą. A potem, leżąc obok, przyglądała się mojej pierwszej pisaninie, bo to właśnie Ania ośmieliła mnie do przepisania własnej wyobraźni na papier, co właściwie – w takiej czy innej formie – robię do dzisiaj.
Zasiadłem zatem do drugiego sezonu z ciekawością jeszcze większą niż do pierwszego, ale i ze strachem, bo nigdy nie wiadomo, co kolejne odcinki naszego ukochanego serialu przyniosą. Może to być radość (patrz: „Atypowy”) albo rozczarowanie (patrz: „House of Cards”). Żadnej na tym świecie nie ma sprawiedliwości, żadnej przewidywalności, żadnej dla fanów seriali gwarancji ciekawych losów wielbionych bohaterów. Uzbrojony w tę wiedzę odpaliłem „Anię” i zaginąłem bez wieści. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Nijak oderwać się od niej nie mogłem. I nie tylko z powodów, dla których pierwszy sezon wciągnął mnie bez reszty, ale też z przyczyny nowych wątków. Wątków, które okazały się balsamem na moje w bibliotece szkolnej zranione serce.
O ile pierwszy sezon nazwać można na wskroś feministycznym i pokazującym szczególnie nieletnim widzkom (widzom też), że dziewczynka – mimo wielu trudności i wyzwań – robić może wszystko, co według wielu jest przewidziane tylko dla chłopców, o tyle drugi sezon jest już jedną wielką afirmacją różnorodności wychodzącą poza relację kobieta-mężczyzna, czy może raczej dziewczyna-chłopak. Pojawiają się bowiem w Avonlea zarówno bohaterowie czarnoskórzy, jak homoseksualni (obu płci), co mnie naturalnie niezwykle ucieszyło, ale i wzruszyło, bo w jednym z bohaterów zobaczyłem siebie sprzed lat co najmniej dwudziestu pięciu. Zobaczyłem delikatnego chłopca o artystycznych zainteresowaniach, który lubił pleść koleżankom warkocze. Wyzywany i popychany nie pasował do obrazka, nie spełniał społecznych oczekiwań. A w bibliotece wypożyczał nie te książki, co powinien. Zobaczyłem to „dziwadło” z podstawówki, tę „ciotę”, tego „pedała”, tego chudego blondynka, który marzył, żeby uciec do świata. Takiego, w którym już popychany nie będzie. A marzenia i w filmie, i w rzeczywistości nieraz się spełniają.
Twórcy serialu z wielką wrażliwością malują portrety postaci niepasujących do świata budowanego przez białych heteroseksualnych mężczyzn. A piszę o nich jeno zdawkowo, bo nie chcę zdradzać treści drugiego sezonu, by podstępnie nie uśmiercić frajdy z jego oglądania. Ale zaprawdę powiadam wam, kto nie zasiadł jeszcze przed ekranem, żeby perypetiom „Ani, nie Anny” się przyjrzeć, niechaj ma problemy z łączem internetowym inne seriale oglądając.
Zobacz zwiastun drugiego sezonu serialu:
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.