W Centralnym Muzeum Włókiennictwa otwiera się wystawa, której tematem jest twórczość Arkadiusa. Najsłynniejszy polski projektant dziś znów jest tematem rozmów, już nie jako geniusz znikąd, ale jako uznany artysta swojego czasu.
Jego zawodowa droga zaczęła się w 1995 roku na wydziale mody w londyńskim Saint Martins i prowadziła przez światowe stolice mody i kolejne głośne pokazy haute couture. Jego kreacje nosiły m.in. Christina Aguilera, Pink, Kora i brytyjska arystokracja. Pisały o nim „Vogue” i „iD”, ale także niemal każda polska gazeta od „Vivy!” przez „Wprost” po „Poradnik domowy”. Dekadę później kariera Arkadiusza Weremczuka zatrzymała się gwałtownie, kiedy po bankructwie polskiego oddziału marki projektant zamknął swój osławiony butik przy Mokotowskiej w Warszawie. W 2006 roku odszedł ze świata mody i dosłownie zniknął z życia publicznego.
Jeszcze dziesięć lat temu nikt nie widział, czy wciąż żyje – a jeśli tak, to gdzie i co robi. Potem zaczął wracać do polskiej sfery publicznej skokowo – to odwiedził popularną śniadaniówkę, to pojawił się w reporterskiej książce, to wypuścił kolekcję mody ulicznej. Upłynęło następnych kilka lat i powstał o nim serial podcastowy, wydano album o jego kolekcjach, inni projektanci zaczęli inspirować się jego modą. Coraz bardziej stawało się ewidentne, że zapomniany awangardowy projektant stanowi cenne dziedzictwo polskiej sztuki.
Wraz z otwarciem wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje” ten status został przypieczętowany. O ile oczywiście projektant nie uzna za stosowne wziąć tego faktu w nawias. Jedno jest pewne – można się po nim spodziewać niespodziewanego, bo od początku wymyka się z każdej szufladki.
Skandalista, mistrz, prowokator, szczęściarz, pechowiec, idealista, koniunkturalista, geniusz, gej, hetero, przeciętniak, ekscentryk, swój chłop, brat łata, samotnik, wylewny, skryty, romantyk, pozytywista. Od dnia, kiedy dziesięć lat temu wysiadłam z autobusu w Salvadorze, w stanie Bahia w Brazylii, żeby uściskać się ze szczupłym, opalonym gringo w japonkach, usłyszałam wiele określeń, historii, anegdot, kłamstw, wyznań, prawd i półprawd na temat chłopaka z Parczewa na Podlasiu, którego kariera wybuchła i zgasła niczym supernowa – żeby zacytować tytuł serialu audio na jego temat.
Dla mnie – od czasu naszego pierwszego spotkania na zoomie, kiedy ledwo widziałam jego oczy zza ikonicznych okularów własnego projektu, zawsze był przede wszystkim świadomym i odważnym artystą. Artystą sztuki krytycznej jak Katarzyna Kozyra czy Artur Żmijewski, tylko w swojej sztuce posługującym się modą. Odkąd zadebiutował kolekcją dyplomową w Saint Martins, przez kolejne odsłony haute couture i pret-á-porter, zawsze brał rzeczy pod włos – płeć, religię, obyczajowość, politykę, przyglądał się tożsamości, żeby znaleźć to, co naprawdę wartościowe.
Jest filozofem, i to moralistą – teraz już kolejnej epoki. Podczas gdy w Łodzi otwiera się wystawa jego mody, on opowiada, że natura jest najlepszą kreatorką, i że trzeba zaangażować się w ochronę planety. Zamiast planować kolejne kolekcje, szuka miejsca, w którym można by założyć publiczny ogród. Kiedyś ceniony twórca modowego teatru, obecnie uważa przemysł mody za szkodnika i rocznie wydaje na ubrania zaledwie 20 euro. Dziś sukces oznacza dla niego wolność i czas dla siebie.
Odkąd zdecydowałeś, że twoja kariera projektanta musi się zatrzymać, minęło wiele lat – nie chciałbyś wrócić do mody teraz, kiedy twoje dokonania powracają do masowej wyobraźni?
Nie chciałbym znów pracować w branży. Dzisiejsza moda mnie nudzi. Moda mojej młodości była teatralna, prowokująca, komentowała współczesność. Dziś ludzie boją się negatywnego PR-u, urażenia kogoś. Może mógłbym podjąć jakąś pojedynczą współpracę. Oczywiście z ubraniami z recyklingu. Marka Jean Paul Gautier co roku zaprasza innego projektanta do współpracy – mógłbym się zdecydować na taki eksperyment. Cenię takich wizjonerów mody jak Daniel Roseberry w Schiaparelli czy Iris van Herpen, ale to wyjątki od reguły. Albo Galliano. Ostatni pokaz dla Margieli obejrzałem już chyba ze cztery razy i za każdym razem płakałem, bo przypomniało mi się, jak media go zniszczyły. Mnie też spotkała taka zmiana nastawienia z uwielbienia do nienawiści ze strony prasy – to nie miało nic wspólnego z rzetelnością, po prostu media kochają uwielbiać, ale jak się komuś powinie noga, to nienawidzić.
Odnosisz się do tego, co działo się, kiedy twoja polska firma – Arkadius Anarchy – musiała ogłosić bankructwo?
Oddałem wtedy kontrolę ludziom, którym nie powinienem ufać. Nie zajmowałem się biznesem, podpisywałem dokumenty bez czytania. Wierzyłem, że wszystko idzie świetnie. To była moja naiwność, ale też sposób na to, żeby w ogóle wyrabiać się na zakrętach tamtego życia – nie miałem czasu przemyśleć czy przetwarzać cokolwiek. Dziś wiem, że zajmowanie się wieloma projektami poza moją londyńską firmą było błędem. Powinienem skoncentrować się na jednym zadaniu, w ogóle nie przyjeżdżać do Polski. Ale wtedy pragnąłem bezpieczeństwa finansowego, pomocy biznesowej. Trudno być niezależnym projektantem, kiedy obok wielkie koncerny ładują w swoich miliony, a ty zbierasz środki na każdy pokaz. Nie dostawałem ofert od dużych domów mody, bo okazałem się dla nich zbyt polityczny, kontrowersyjny. Co nie zmienia faktu, że chłopak z polskiej wsi został znanym dizajnerem. Moje życie było pozornie cudowne, ale w istocie – zabójcze. Nie miałem czasu myśleć, żyłem w odklejeniu od świata i czułem się ciągle potwornie zmęczony. Dziś to dla mnie piekielna wizja.
Przez wiele lat było inaczej. Marzyłem o kolorowym, ekscytującym świecie. Zawód projektanta wydawał się drogą do ich spełnienia. Wychowywałem się w komunistycznej Polsce lat 70. i 80., wszystko było albo szare, albo niedostępne. Ubrania z Zachodu zdobywane na bazarach, na „ciuchach” wydawały się kostiumami do zupełnie innego filmu niż moje życie. Marzyłem o świecie, w którym ludzie nie są spod tej samej sztancy. Wiedziałem, że jeśli zostanę w rodzinnym Parczewie, nie będę mógł zobaczyć takiego świata. Najpierw pojechałem do Krakowa, ale to nie wystarczyło. Potem do Niemiec, do Włoch. Dopiero w Londynie poczułem się jak w domu. Okazało się, że takich innych, dziwnych jak ja, są całe ulice. A jeszcze na dodatek to, że moje spojrzenie na świat jest w cenie, jest modne, podoba się. To był cud, jak mógłbym to wtedy odrzucić?
Jak dzisiaj wygląda twoja codzienność w Brazylii, gdzie mieszkasz?
Budzę się wcześnie. Przyrządzam koktajl z owoców, odpisuję na maile. Potem jadę na rynek, robię zakupy, idę na plażę pod domem, by się przepłynąć, spotykam się ze znajomymi. Dużo podróżuję, stopniowo poznaję ten kraj.
Jakiś czas po bankructwie marki w Polsce postanowiłem, że radykalnie się odetnę od dawnego życia. Wyleczyła mnie podróż do Indii. Potem poleciałem do Tajlandii, na Kubę, do Afryki. Zobaczyłem, jak ludzie potrafią żyć, radzić sobie, jak wiele mają hartu ducha, nawet ci na granicy ubóstwa. To całkowicie przewartościowało mój światopogląd. Nie było powrotu do dawnego Arkadiusa.
Trafiłem w końcu do Brazylii. Moja przyjaciółka zabrała mnie na wycieczkę. Nie mogłem zapomnieć tego, co widziałem w miejscach, które dziś nazywam domem. Postanowiłem, że się tu osiedlę. I od lat czuję się szczęśliwy. Mam wolność i czas dla siebie. To luksusy dzisiejszego świata.
Mam już obraz twojego obecnego życia. A gdybyśmy cofnęli się w czasie? Lata 80. – co wtedy widzisz?
Obrazy z wyjazdów z kolegami na wymianę ochotniczych hufców pracy. Do nas przyjeżdżali ze wschodnich Niemiec, a my do nich. To była frajda – polowaliśmy na świetne ciuchy, zwiedzaliśmy, bawiliśmy się. To był dla mnie pierwszy wielki świat.
Co pojawia ci się przed oczyma, kiedy mówię: lata 90.?
Ówczesny undergroundowy Londyn. Szaleństwo. Tożsamość seksualna nie była tematem kontrowersji, ale tematem eksploracji. Nie wyobrażasz nawet sobie, jakie wtedy odbywały się imprezy. Po prostu wszystko się działo, ludzie eksperymentowali z seksem, dragami, wyglądem, sztuką. Najbardziej szokującą rzeczą w ciągu mojego tygodnia stanowiło oglądanie tak zwanych normalsów w metrze.
Z czym kojarzy ci się pierwsza dekada nowego milenium?
Harówka i jeszcze raz harówka. W ciągu pięciu lat miałem 30 pokazów na całym świecie. Zdarzały się momenty, że się budziłem w hotelu i nie wiedziałem, gdzie jestem. A potem upadek z tego szczytu popularności. Nastał mroczny czas i pewnie skończyłbym tak jak Lee McQueen, ale uratowali mnie przyjaciele i podróże – zobaczyłem, że mam za co być wdzięczny. I przestałem żałować, że już nie będę harować w modzie.
Dzięki tej harówce jesteś teraz tematem wystawy, prac studentów, reportaży, książek. Jak się z tym czujesz?
Jestem ogromnie wdzięczny Marcinowi Różycowi, kuratorowi, za to, że zdecydował się przypieczętować to, że moja praca znaczyła coś istotnego w historii. Wiesz, nie sprzedawałem wielu modeli, moje projekty były bardzo awangardowe, a w Polsce z kolei przez wiele lat moja moda nie wydawała się dla nikogo tak ważna, jak opowieści z tabloidów. Czuję, że wreszcie, po latach, jestem tutaj rozumiany.
Obawiałeś się, że to się może nie wydarzyć?
Oczywiście, że przeżywałem takie momenty. Zastanawiałem się, czy zamiast wtedy harować nie powinien był spędzać czasu z miłością mojego życia, Michelem, który zmarł mniej więcej wtedy, kiedy bankrutowała polska firma, a poznaliśmy się, kiedy zdawałem na Saint Martins. Kiedy teraz wiem, że setki moich rzeczy znalazły się w kolekcji Centralnego Muzeum Włókiennictwa, kiedy widzę, że na pokazie u Schiaparelli pojawiają się krawaty z warkoczy, które pokazałem jako pierwszy na wybiegu – wierzę, że moja twórczość była ważna nie tylko dla mnie. I to naprawdę mnie cieszy, bo mam nadzieje, że dzięki temu ludzie zauważą, że moda stanowi fascynujący obszar – trudny, wieloznaczny, ale też przepełniony kreatywnością,
zabawą.
No to na koniec mam dla ciebie małe ćwiczenie. Będę wymieniała nazwy twoich kolekcji, a ty odpowiesz pierwszym skojarzeniem.
Lucina O!, twój debiut jako dyplomowanego projektanta.
Narodziny nowego tysiąclecia.
Queen of Sheba.
– Wyrafinowanie.
Paulina.
Moja babcia i dzieciństwo na wsi.
Prostitution?
Czy projektant, który tworzy komercyjnie, nie zachowuje się jak prostytutka?
Virgin Mary Wears the Trousers.
– Religia jako częsty powód wojen i konfliktów.
House of Pleasure.
Let’s have fun, life is too short.
Urban Orchid.
Kobieta jako siła.
United States of Mind.
Polityka, Stany Zjednoczone, Bliski Wschód. 2004 rok. Mamy 2024 i jesteśmy w tym samym punkcie.
Le Freak, C’est Chic.
Zwariowane pomysły też bywają szykowne.
Le Cock.
I don’t give a fuck anymore. To był najgorszy czas.
Niewidzialna kolekcja.
Och, to był przedni żart, chyba 2016 rok. Moja ostatnia kolekcja. Póki co! Zamiast ciuchów pokazałem piękne zdjęcia aktów. Król jest nagi! Moda jest wielkim teatrem i musi umieć także siebie samą wziąć w cudzysłów. Inaczej staje się przemocowa i nudna. Prawda?
Czerwcowy numer „Vogue Polska” w sprzedaży od 23 maja. Zamów go już dziś z jedną z dwóch okładek do wyboru na Vogue.pl
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.