Dla wszystkich, którzy nie lubią się przemęczać, a chcą dobrze zjeść, świetnie wyglądać i jeszcze lepiej się poczuć, wybraliśmy najmodniejsze nowe miejsca niemieckiej stolicy – bary, butiki i restauracje. W Berlinie obserwuje się rodzące się trendy, które do nas trafią dopiero za kilka sezonów.
Tu nie ma złej pory roku ani złej pogody. Berlin jest zawsze otwarty i zawsze pełen niespodzianek. Z jednej strony metropolia, z drugiej – zaskakująco swojska atmosfera. Miejsce, w którym czas stanął w miejscu, a jednocześnie to, w którym rodzi się przyszłość. Nie tylko w modzie, choć ona ma tu znaczenie szczególne. Kiedyś okno na świat, dziś fantastyczny punkt obserwacyjny. By zaobserwować kiełkujące trendy, nie trzeba zmieniać szerokości geograficznej. A bywa, że wystarczy usiąść w jednej kawiarni, by cały świat mieć na wyciągnięcie ręki.
Hity Instagrama
Jeśli nie kręci nas żywot odkrywcy, możemy udać się wydeptaną ścieżką większych i mniejszych influencerów. I odwiedzić wszystkie miejsca, które jeszcze lepiej niż w rzeczywistości wyglądają na Instagramie. Na przykład House of Small Wonder.Korzenie „domku” sięgają nowojorskiegoWilliamsburga, gdzie w 2010 roku Motoko Watanabe i Shaul Margulies otworzyli pierwsze miejsce o tej nazwie, serwujące śniadania i brunche. Cztery lata później otwarto lokalizację berlińską, podobnie jak nowojorska, pełną secesyjnych nawiązań. Słynne kręte schody pośród egzotycznych roślin to clou programu. Uchwycenie kadru bez pozujących gości graniczy z cudem. Tym bardziej że od czasu wzrostu popularności miejsca zwykle trzeba uzbroić się w cierpliwość i stanąć w długiej kolejce. Ale dla spaghetti z cukinii warto poświęcić swój czas.
Nieco lepiej wygląda sytuacja w restauracji ORA, mieszczącej się w starej, zabytkowej aptece. Wystrój praktycznie niezmieniony. Zostały meble, witryny podzielone na niskie półki (na których wciąż stoją charakterystyczne fiolki i buteleczki po lekach), a na zewnątrz szyld „Oranien Apotheke”. Kiedyś kawiarnia, obecnie restauracja i bar, działające w duchu lokalności i sezonowości. Minęły szparagi, ich miejsce zajęły właśnie cukinia, przełamana pastą miso z pestkami dyni, oraz pomidor w postaci klarownego chłodnika z… gałką lodów wiśniowych i bazylią. Jeśli eksperymenty kulinarne nas nie interesują, możemy wybrać mniej spektakularne, lecz wciąż pyszne ciasteczko z retrogabloty na kontuarze.
Berlin jest vintage
To już nie hipsterski kaprys ani ironia wobec wszechobecnych trendów. Berlin jest vintage, bo lubi. Bez drugiego dna, czy to w postaci mody, czy odpowiedzialności. Choć ta druga jest tu zdecydowanie bardziej odczuwalna, poczynając od kwestii popularności rowerów, na sklepach spożywczych bez plastiku kończąc. Pomiędzy mamy pchle targi, wątpliwej urody butiki z używaną odzieżą czy wspaniałe komisy vintage. I styl uliczny, tak różny od paryskiego czy warszawskiego, odważny w sposób tak naturalny, że mało kto zwraca na niego uwagę. Nawet gdy o drogę pyta dziewczyna w ramonesce z doczepionymi wielkimi skrzydłami anioła.
Totalnie zdegradowana w naszych umysłach odzież na wagę tutaj zyskuje nowy wymiar dzięki takim miejscom jak sieć butików Pick’n’Weight. Zasada jest prosta. Każde ubranie ma przyczepiony kolorowy klips. W zależności od koloru kilogram kosztuje od 20 do 80 euro. I dosłownie nie ma możliwości, żeby nie znaleźć tam tego, czego się akurat szuka. Klasyczne levisy? Japońskie kimono? Skórzane kowbojki? Surferska koszula? A może norweski sweter ze stuprocentowej wełny? W Pick’n’Weight znajdziemy nawet dział z sukniami ślubnymi, choć tu jest raczej jak u Tima Burtona niż w salonie. W myśl naszej wygody (i świadomości portfela) wewnątrz ustawiono kilka wag, dzięki którym możemy sprawdzić, ile będzie nas kosztować ta retroprzyjemność, zanim wyrok padnie przy kasie. Napis, jaki spotkamy w drodze do niej, z pewnością ukoi nasze konsumenckie sumienie. „Use the existing” – uprzejmie radzą twórcy konceptu.
To, co od dawna już istnieje, możemy znaleźć również na popularnych pchlich targach. Odbywają się one regularnie w każdą niedzielę (z nielicznymi wyjątkami) w różnych berlińskich lokalizacjach. Trzy najpopularniejsze to Mauerpark, RAW i Boxhagener Platz.Od oryginalnych sukienek z lat 60. przez skórzane torebki, pluszowe meble czy wciąż działający sprzęt domowy z retrosznytem po winyle czy ledwo używane, wciąż modne trampki – wybór towarów zaskakuje na każdym kroku. A nawet jeśli nie mamy planów zakupowych, warto się wybrać dla samej atmosfery i oczywiście stylowych inspiracji. Bo tak fantazyjnie ubranych ludzi próżno szukać w topowych kawiarniach.
Jeśli ani pchle targi, ani metki z raczej obcymi nazwami nas nie satysfakcjonują, zawsze możemy udać się do miejsc vintage z wyższej półki. Na przykład do Garments Vintage, gdzie regularnie natrafić można na oryginalne torebki Diora lub projekty Helmuta Langa czy Escady sprzed lat. Zdarzają się egzemplarze praktycznie nieużywane, jak szpilki YSL, żakiet Chanel czy kolorowy płaszcz Missoni. To, że powstały 30 czy 40 lat temu, nie ma żadnego znaczenia. Tu liczy się to, co ponadczasowe. Nieco młodszy asortyment oferują Isobel Gowdiei Hotel Paris– raczej outlety niż sklepy vintage. Jeśli przegapiliśmy coś z kolekcji Isabel Marant, Vanessy Bruno, Marni czy bardziej przyjaznych portfelom marek jak Bellerose, Soeur, Leon & Harper, istnieje spore prawdopodobieństwo, że zgubę odnajdziemy właśnie tam. I to w znacznie lepszej cenie.
Multi-kulti
Przyjeżdżając tu od lat, zauważyłam pewną prawidłowość. Choć moda na kuchnię danego kraju czy potrawę przychodzi i odchodzi, restauracje nie zamykają się wraz z jej przeminięciem. Wciąż można tu zjeść tajskie burgery czy bao – instagramowe hity sprzed wielu sezonów. Wciąż jest zielono od matchy, choć i kolor, i smak już wielu na dobre się przejadły. Ostatnio przybywa kuchni japońskiej, bynajmniej nie w wersji sushi. Na Mitte i Charlottenburgu działa Kame– japońska piekarnia, która słodkie bułeczki czy kanapki Onigirazu serwuje na bolesławieckiej ceramice. Z kolei w dzielnicy Friedrichshain otworzyła się właśnie cukiernia Taiyaki, w której spróbować można lodów w ciasteczku w kształcie ryby („taiyaki” to po japońsku „dorsz”) lub niezwykle puszystych japońskich naleśników. Kolejka do nich ustawia się nawet w niedzielę wieczorem. Podejrzewam, że tak zostanie, nawet gdy moda na słodkie rybki na Instagramie przeminie.
Fascynację wielością kultur zaobserwować można także w butikach z odzieżą czy dodatkami. Nandi to nieduży sklep na Prenzlauer Bergu, prowadzony od 2016 roku przez Leonie Arau i Vanessę Engelkes. Dziewczyny śmieją się, że na drzwiach powinna zawisnąć tabliczka: „Kup teraz albo będziesz żałować”. Bo towar, który sprowadzają m.in. z Peru, Meksyku czy Indonezji, znika jak ciepłe portugalskie babeczki z piekarni Bekareiznajdującej się nieopodal. Leonie i Vanessa podróżują po świecie, wyszukując niewielkie manufaktury, zwykle w bardzo małych miejscowościach. Zamawiają stamtąd towar, który ma swoje tempo powstawania. Oto prawdziwe slow fashion. Przekonały się o tym, gdy w zeszłym roku portal Man Repeller pokazał meksykańskie Quesadilla Bags – kolorowe torebki w kształcie pierożka, ręcznie wyplatane z trawy. Kilkanaście sztuk, które sprowadziły, po publikacji rozeszło się w mgnieniu oka. Na nowe zamówienie trzeba było długo czekać, bo ktoś musiał je upleść. Lista oczekujących? Tak, istniała, bo sama się na nią zapisałam. Z Quesadillą się udało, ale kenijska wełniana torba (dziana z recyklingowanych swetrów) zniknęła szybciej, niż zdążyłam podjąć decyzję.
Katharina Koppenwallner, założycielka International Wardrobe, spogląda w nieco inne strony. Na wizytówce, którą wręcza mi podczas spotkania, w centralnym punkcie widnieje polski pająk ze słomy i bibuły. Gdy mówię, skąd przyjechałam, zaczyna wymieniać ulubione elementy polskiego folkloru. W jej butiku na Mitte odnaleźć można ludowe ubrania vintage m.in. z Bułgarii, Ukrainy, Rumunii, Armenii czy Uzbekistanu. Towarzyszą im elementy wystroju wnętrz, ręcznie tkane czy haftowane poduszki, patchworkowe narzuty i sporo bajecznie kolorowej ceramiki. Asortyment wynajduje sama, odwiedzając lokalne jarmarki danego kraju. A swoim stylem zachęca, by rzeczy te łączyć niesztampowo. Gdy się spotykamy, ma na sobie gęsto haftowaną kopertową spódnicę z Laosu i całkiem klasyczną błękitną koszulę. Efekt jest fenomenalny.
Sporo świata w jednym miejscu da się zebrać nie tylko przy pomocy mody. Wspaniałym przykładem jest Gärten der Welt, czyli ogród botaniczny w dzielnicy Marzahn. Oprócz gigantycznej przestrzeni parkowej znajdują się tam ogrody tematyczne: japoński, chiński, angielski. Tu możemy poczuć się jak w Japonii, zwłaszcza wiosną, gdy kwitnie sakura. Kawałek dalej zwiedzimy chińskie pawilony na wodzie lub orientalny ogród z elementami mozaiki i podcieniami w marokańskim stylu. Wycieczka do Indonezji jest kwestią kolejnych kilkunastu minut. Gdy przekraczamy szklane drzwi następnego pawilonu, jedyne, czego brakuje, to dźwięki gamelanu. Kolejką linową dotrzemy m.in. do Australii, Brazylii i RPA. W Ogrodach Świata można spędzić cały dzień, spacerując od jednego kraju do drugiego. Jedyne, czego brakuje, to lokalnego jedzenia. Być może to kwestia czasu. Ale może, by nie zapomnieć, że jesteśmy w miejscu turystycznym, pozostaje zaakceptować bary z mrożoną kawą i zamrażarkami pełnymi komercyjnych lodów na patyku…
À propos lokalnego jedzenia, nie wolno przegapić Thai Parku. Usytuowany po drugiej stronie miasta w przestrzeni Preußenparkw dzielnicy Wilmersdorf, od kwietnia do października przenosi gości wprost na azjatyckie ulice. Od piątku do niedzieli pod kolorowymi parasolami znajdziemy szerokie menu tajskich, wietnamskich czy filipińskich specjalności, przygotowywanych na miejscu na niedużych przenośnych kuchenkach. Wystarczy zabrać ze sobą koc, by przez cały dzień korzystać z kulinarnych dóbr z dalekich stron.
Moda lokalna
Berlin odkrywa najświeższe minimody, które dopiero jakiś czas później trafiają na strony magazynów czy do naszych szaf. Powtarzających się rytmicznie zjawisk nie sposób przegapić. Tak było z zawieszkami na telefon, które zauważyłam w czerwcu. I tak jest z kurierskimi plecakami, które dopadły mnie dosłownie kilka dni temu. Te pierwsze są wynalazkiem YaryJentzsch Dib, mieszkanki Berlina, której jako świeżo upieczonej mamie dosłownie brakowało rąk do działania. Jak mieć telefon zawsze przy sobie? Może zawiesić go na pięknym kolorowym sznurku? Dalekie echa obciachowych smyczy na telefon sprzed dekady milkną, gdy spojrzy się na dopracowany dizajn tegogadżetu. ToXouxou, marka założona przez Yarę, prężnie rozwija się dosłownie z tygodnia na tydzień. Jeszcze dwa miesiące temu oferowała przezroczysty pokrowiec na sznurku w czterech kolorach. Obecnie to kilkadziesiąt możliwości łączenia, silikonowe pokrowce w wielu kolorach i zestawy do własnego komponowania. Podróbki? Nieuniknione. Żadna jednak nie dorównuje misternie dopracowanym oryginałom. Na ulicach ich pełno. Noszone do zamaszystych sukienek Ganni czy kolorowych płaszczy vintage dodają stylizacjom nowoczesnego sznytu. A plecaki? Jeszcze do niedawna wyposażenie kurierów i gońców mknących przez miasto na rowerach. Obecnie nie do końca przekonujący przebój. Czarny prostokąt zwijany na końcu i spinany klamrą, zwykle wykonany z wodoodpornego materiału. Idealny na rower czy hulajnogę, noszony do jak najmniej praktycznych zestawów, pełnych romantycznych koronek czy uroczych groszków. Jeszcze temu nie dowierzam, ale to pewnie kwestia najbliższych miesięcy. Z Berlinem mam lata doświadczeń. To się zawsze sprawdza.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.