Body shaming, homofobia, seksizm. Takie rzeczy nie przeszłyby w żadnym współczesnym serialu, a tu są na porządku dziennym. Nasz Pan od Kultury po 28 latach od premiery robi sobie powtórkę z „Przyjaciół”.
Kwiat tysiąca pąków rozkwitł w sercu moim, gdy zobaczyłem, że na Netfliksie serwują wszystkie sezony „Przyjaciół”, oglądane przeze mnie z zawziętością godną lepszej sprawy. Oglądane, ma się rozumieć, gdzieś na przełomie er pradawnych, czyli pod koniec lat 90. i na początku dwutysięcznych. Ludność połowy globu gromadziła się wtedy przed telewizorami, by przez dwadzieścia parę minut przebywać z szóstką przyjaciół z nowojorskiej Greenwich Village. Każdy chciał mieć wtedy takie mieszkanie jak Monica, telefon komórkowy, a za rogiem kawiarnię à la Central Perk. Nikomu nie śniła się podówczas żadna kawowa sieciówka z wielkimi fotelami i kawą z ekspresu, w której bariści (takiego słowa też nikt nie znał) będą do każdego klienta, bez względu na wiek, mówić po imieniu. Toż to szok!
Dzisiaj wiemy, że Marta Kauffman to serialowa geniuszka („Przyjaciół” wymyśliła z Davidem Cranem). Do teraz oglądamy na małych i nieco większych ekranach jej kolejne pomysły, ostatnio „Grace i Frankie” z Jane Fondą i Lily Tomlin. Ale wtedy, w okolicy 1993 roku, nikt chyba nie przypuszczał, że skrobiąc na kawiarnianych serwetkach w jednej z nowojorskich knajpeczek pomysł na serial, stworzy z Davidem prawdziwego potwora. Ze swoim pomysłem na sitcom szanowni państwo polecieli czym prędzej, jak to w Ameryce, do jednego z szołbiznesowych gigantów, jakim jest także dziś NBC. I zaczęli rozwijać swój „serwetkowy” pomysł. Rok później ludność Stanów Zjednoczonych mogła oglądać pierwszy odcinek „Przyjaciół”, który stanie się niebawem jednym z największych hitów w dziejach telewizji, najpopularniejszym sitcomem wszech czasów i prawdziwym fenomenem kulturowym, przynoszącym szóstce aktorów nieprawdopodobną sławę oraz – przy ostatnich sezonach – zarobki w okolicach miliona dolarów od głowy za każdy odcineczek. To się nazywa sukces.
„Przyjaciół” emitowano (to takie pradawne słowo) także w Polsce i trudno było znaleźć kogoś, kto serialu nie znał. Przynajmniej w moim pokoleniu, trzydzieści plus, nigdy takiego osobnika czy osobniczki nie poznałem. Zresztą zdanie, w którym ktoś poinformowałby towarzystwo, że „Przyjaciół” nie oglądał, byłoby rzeczą zwyczajnie niewyobrażalną, pierdnięciem – pardon le mot – w salonie, herezją na miarę bizantyjskich ikonoklastów, świata, nie przesadzając, końcem. Wszyscy w takich sytuacjach prześcigają się w cytatach z filmu, wypowiadają zdania, zaczynające się od „a pamiętasz, jak Rachel…” oraz zbiorowo odśpiewują największy przebóhj Phoebe pod tytułem „Smelly Cat”. O sile tego wiekopomnego hiciora świadczy to, niedawno wykonała go na jednym ze swoich koncertów Taylor Swift. Publiczność oszalała. I nie muszę chyba dodawać, że wszyscy znali słowa.
Zasiadłem więc po latach już nie przed telewizorem, ale przed ekranem komputera. I już nie o wyznaczonej przez nadawcę godzinie, a na wybranej przez siebie i zrozumiałem, jak bardzo nasz świat zmienił się od czasów mej licealnej młodości. Śmiałem się oczywiście dużo, wypowiadałem kwestie razem z aktorami (że też człowiek ma taką pamięć!), ale co i rusz robiłem wielkie oczy, bo mówione są w moich kochanych „Przyjaciołach” takie słowa i robione takie rzeczy, które nie przeszłyby w żadnym współczesnym serialu. Chyba że w naszej krajowej publicznej telewizji.
Najszybciej uderzyła mnie homofobia, choć od pierwszego odcinka mamy przecież w serialu dwie lesbijki (byłą żonę Rossa i jej partnerkę). Jednak wszystkie homowątki w wydaniu męsko-męskim wywołują w męskich bohaterach serialu raczej obrzydzenie albo podawane są stereotypowo (przegięty gej). Kolejna sprawa to body shaming, czyli ośmieszanie ze względu na gabaryty, co powraca właściwie w każdym sezonie. Monica, w młodości otyła, jest z tego powodu nieustannie ośmieszana. A retrospektywnie przedstawiana jako nieprzestający przeżuwać, wyjątkowo nieatrakcyjny obżartuch. Mamy też odcinek, w którym dowiadujemy się, że Chandler zerwał z dziewczyną, bo ta przytyła. Serio? Sprawa trzecia to nieprawdopodobny wręcz seksizm, którym popisuje się w szczególności Joey. Nie tylko traktuje wszystkie właściwie kobiety jako obiekty seksualne, ale parając się zawodem niezbyt zdolnego aktora oper mydlanych, molestuje seksualnie współpracowniczki na planach zdjęciowych (hello, #MeToo!). W ogóle genderowo „Przyjaciele” należą bez wątpienia do poprzedniej epoki, są wręcz emblematycznym jej produktem, także pod względem różnorodności i reprezentacji przekroju społecznego. Cała główna szóstka i ich najbliżsi są biali jak szufle po wapnie. Postaci o innym niż biały kolorze skóry przewijają się tylko tu i ówdzie. Dopiero w dziewiątym sezonie pojawia się Charlie, doktorka paleontologii, z którą najpierw randkuje Joey, a potem Ross. Trochę mało.
Można by właściwie dzisiaj napisać o „Przyjaciołach” wielką rozprawę, analizując serial pod kątem zmiany społecznej, jaka dokonała się w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. I to jest z pewnością zmiana na lepsze. Dlatego dzisiaj, obok będących znakiem swoich czasów „Przyjaciół”, możemy oglądać takie seriale jak „Orange Is the New Black”, „Ania, nie Anna” czy „Pose”. Ciekawe, jak one będą czytane za kolejnych dwadzieścia pięć lat?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej