Rebound to czas lekcji o samej sobie. Nie tylko o potrzebach seksualnych, lecz także o tym, czego się chce od innych ludzi, związków, życia – opowiada trzydziestoletnia Natalia, która rozstała się z partnerem po dziesięciu wspólnie spędzonych latach.
Z Grzesiem byliśmy razem przez prawie 10 lat. Poznałam go jako dwudziestolatka, rozstaliśmy się, gdy zbliżałam się do trzydziestki. Nigdy nie wzięliśmy ślubu, ale mamy kilkuletnią córkę, zdarza nam się też razem pracować.
Rozstaliśmy się dwa lata temu. Wcześniej podjęliśmy kilka bezskutecznych prób ratowania relacji. Myśleliśmy nawet o otwarciu związku. On się tego bał. Potem niesłusznie oskarżył mnie o zdradę. – Ten jeden raz bym ci wybaczył – powiedział. Nasze potrzeby przestały się ze sobą zgrywać. Podczas gdy ja wciąż widziałam w nim partnera, a nie tylko ojca naszego dziecka, on wtłoczył mnie w rolę mamy. Póki karmiłam piersią, miałam mniejszą ochotę na seks. Ale szybko wróciłam do dawnej siebie, nie wychodząc z roli matki. A on tego nie zauważył. Chyba przestałam być dla niego atrakcyjna.
Na krótko przed rozstaniem uprawialiśmy seks raz w miesiącu. Jego libido było o wiele mniejsze niż moje. Pamiętam nasz ostatni raz – było nawet nieźle, bo przecież po tylu latach wiedzieliśmy, czego druga strona potrzebuje. Ale po wszystkim on odwrócił się do mnie plecami, żeby sobie poskrollować. Bez przytulenia, pocałunku, czułego gestu. Zero. Potem ja też przestałam czuć to, co kiedyś. Zaczęło mi przeszkadzać jego ciało, jego zapach. Tak naprawdę powinniśmy byli dać sobie spokój o wiele wcześniej. W dniu rozstania nie potrafiłam uronić ani jednej łzy. Nie czułam już żadnych emocji. A bardzo mi ich brakowało.
Jeszcze zanim skończyłam związek, fantazjowałam o tym, co zrobię, gdy będę znowu wolna
Myślałam, jak to będzie uprawiać seks z innymi. Chciałam się wreszcie dobrze bawić. Popróbować z różnymi mężczyznami, z kobietami, z kilkoma osobami. Spełnienie tych marzeń okazało się zaskakująco proste. Wystarczyło sięgnąć po Tindera. Ale pomogły mi nie tylko aplikacje randkowe. Okazało się, że wielu chłopaków, których znałam, było mną zainteresowanych, a gdy okazało się, że nie jestem już w związku, zaczęli mnie podrywać. Flirtować zdarza mi się właściwie wszędzie – w piekarni, na imprezie, na wakacjach. Pisze do mnie mnóstwo mężczyzn, wciąż mam w kim wybierać, czuję się doceniana i pożądana, czasem aż do przesady.
Mój pierwszy kochanek był wspaniały. Czarny Brazylijczyk chciał po wspólnie spędzonej nocy zostać na śniadanie. A wcześniej głaskać mnie po głowie, póki nie zasnę. Nie byłam na to gotowa, więc szybko go pożegnałam. Potem było jeszcze kilku obcokrajowców, z którymi spotykałam się na kilka randek – kolacja, kino, łóżko, kilka zupełnie przypadkowych one night standów, kilka kobiet. I dwie poważniejsze relacje, trwające zresztą równolegle. Ale nie byłam w stanie w pełni się zaangażować, bo wciąż w tyle głowy miałam Grześka. Nawet gdyby tamci stanęli na rzęsach, i tak nie dałabym im szansy.
Dużo się o sobie nauczyłam – o moich potrzebach seksualnych i nie tylko. Choć pociągają mnie kobiety, chcę być w związku z mężczyzną. Za każdym razem, gdy spotykałam się z dziewczyną, czułam się tą bardziej męską stroną relacji. A że w związku z Grzesiem to ja nosiłam spodnie, nie chciałabym takiego układu powtarzać.
Częścią tej drogi jest też spoglądanie na siebie przez pryzmat innych ludzi, nie tylko Grześka. I wchodzenie w nowe role, nie tylko partnerki i matki. Niektóre osoby, z którymi się spotykam, nawet nie wiedzą, że mam dziecko. Ustaliliśmy z Grześkiem opiekę naprzemienną, więc umawiam się na randki wtedy, gdy mam wolne. Poznaję też nowych przyjaciół, innych niż za czasów Grześka.
Z perspektywy czasu o wiele lepiej rozumiem też, dlaczego ostatecznie mój związek musiał się rozpaść
Podstawą związku była i jest dla mnie bliskość, może nawet symbioza. Ale wtedy dałam się temu ponieść zbyt mocno. Nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Gdy dziecko było malutkie, byliśmy cały czas razem. Bez oporów karmiłam przy nim piersią, pokazywałam obolałe ciało. I chyba nieświadomie go ograniczałam. Bał się zapytać mnie, czy może wyjść gdzieś z kumplami, bo nie chciał, żebym poczuła się odrzucona, że nie spędza czasu ze mną. A gdy zostawał w domu, coraz częściej grał na komputerze. W trakcie związku też potrzebujemy małych reboundów – czy to wyjazdu z przyjaciółkami na weekend, czy wypadu na ryby z kolegami. Trzeba dawać sobie więcej przestrzeni.
Teraz mam jej niemal nieskończenie dużo. Ale ta wolność momentami okazuje się złudna. Moja matka wtłoczyła mi do głowy stereotypy na temat seksu. Powiedziała mi kiedyś, że powinnam iść do łóżka tylko z facetem, z którym nie boję się zajść w ciążę. Może coś w tym jest. Przecież wpuszczamy drugą osobę do siebie, do swojego wnętrza. Zdarzało mi się czuć dziwnie, nieswojo po seksie, nawet jeśli był to świetny seks z piękną osobą. Zdarzały mi się też momenty zwątpienia, zwłaszcza gdy obserwowałam naprawdę szczęśliwe pary.
Rebound to droga, która dokądś mnie prowadzi, układam sobie oczekiwania na przyszłość
Zaczynam rozumieć, czego chcę, a co mi się nie podoba. I cieszę się, że ten etap życia zaliczam teraz, a nie gdy miałam 20 lat. Wtedy mogłabym się w tym poszukiwaniu zatracić. A teraz mam za sobą poważny związek, wychowuję dziecko, zarabiam porządne pieniądze. Niewiele ryzykuję.
Najważniejsza z relacji, która narodziła się po rozstaniu z Grzesiem, trwa od roku. On and off. Paweł nie chce się deklarować, a ja długo grałam w jego grę w ciepło-zimno, bo dostarczało mi to ekscytacji. Ostatnio powiedziałam „dość”. Wyznałam mu, że się w nim zakochałam, ale nie czułam się w tym bezpiecznie. Jego brak reakcji na moje słowa uznaję za odpowiedź. Może uważał nas za friends with benefits, a może szuka innej partnerki, mniej niezależnej ode mnie. Przepłakałam pół nocy. Rozmawiałam też o tym z Grzesiem, który powiedział, że Paweł zwyczajnie na mnie nie zasługuje.
Cóż, Grześ zna mnie najlepiej. Wciąż jest dla mnie ważny, wciąż miewam momenty, gdy żałuję swojej decyzji, wciąż wydaje mi się, że może kiedyś do siebie wrócimy. Zawsze będę go kochać. Ale odganiam myśli o wspólnym życiu. Czasami myślę, że wolałabym, żebyśmy w ogóle nie mieli ze sobą kontaktu. Obserwowali się na Instagramie, a nie widywali codziennie. Wtedy łatwiej byłoby mi naprawdę zacząć nowe życie. Ale wiem, że nie mogę tego zrobić ze względu na dziecko.
On wybrał inną wersję reboundu. Wkrótce po naszym rozstaniu poznał dziewczynę, która też ma dziecko. Wszedł z nią od razu na taki poziom relacji, jaki miał ze mną. I dostaje od niej to, co otrzymywał ode mnie – ona go mobilizuje, organizuje mu życie.
Patchworkowa rodzina, którą stworzyliśmy, ma ogromną wartość. Zamiast się kłócić, jak większość par po rozstaniu, jesteśmy drużyną. Dla naszego dziecka żyjemy w zgodzie. Pamiętamy, co dla siebie nawzajem zrobiliśmy przez te wszystkie lata. Zrozumiałam, że osobą, która cię „widzi”, nie musi być mąż czy żona. Znamy się, jesteśmy sobie wdzięczni, widzimy siebie nawzajem takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Oboje poszliśmy na terapię, żeby nie krzywdzić siebie, siebie nawzajem ani dziecka. Wybraliśmy dojrzałe, trudne rozwiązanie wymagające schowania ego do kieszeni. Może za 20 lat usiądziemy przy stole, przybijemy piątkę i stwierdzimy, że nam się udało. Na pewno nie każde małżeństwo będzie mogło zrobić to samo.
Gdy się z Grześkiem poznaliśmy, zapytał mnie, czym jest dla mnie miłość. Nie miałam nawet 20 lat, więc nie potrafiłam mu odpowiedzieć. A on odparł, że dla niego to oznacza sytuację, w której chcesz lepiej dla drugiej osoby niż dla samego siebie. Miał rację.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.