Sama okładka to dzieło sztuki: Wilhelm Sasnal namalował portret Janka Lityńskiego, tego, który kochał psy tak bardzo, że oddał życie, by uratować ukochanego tonącego zwierzaka. A kiedy już napatrzymy się na dzieło Sasnala, wejdziemy w dzieło Lityńskiego. Nikt nie będzie rozczarowany, zapewniam.
To autobiografia urwana przez nagłą śmierć w pokrytych krą nurtach Narwi. Kończy się nagle; autorowi zostało do opisania ponad 30 lat. Ale ponieważ Janek wybrał wspomnienia mieszane, czyli pisane podług dat, ale też tematów i postaci, sięga do czasów nam bliższych. Od razu odrzucam zastrzeżenia. Janek był politykiem, lecz to autobiografia dalece niepolityczna, skoro jest w niej miejsce na Rolling Stonesów, górskie wspinaczki, sprzedawanie piwa w Łazienkach oraz psy. I nie przyjmę zarzutu, że mówię o Janie Lityńskim Janek. Raz – znaliśmy się wiele lat. Dwa – Janek pisze, że nie lubi oficjalnego Jana, bo jest Jankiem i kwita.
Przeczytajmy więc, co ma nam do powiedzenia. A ma bardzo dużo. Na przykład o odbudowywanej po wojnie Warszawie, o gruzach i o nowych domach, a te cieszyły wszystkich, bo w hitlerowskich planach Warszawa miała nie istnieć. O uciechach młodości w czasach wczesnego PRL-u, a było to jeżdżenie tramwajem na tzw. cycku lub wisząc na gronie; powinien powstać o tym film, a co najmniej powieść, gdyż było to doświadczenie nieledwie formacyjne, krytyczna, zabawna opowieść pokolenia, któremu obiecano realny socjalizm w wersji happy, a dostali to, co zwykle.
Pisze też Janek, jak w latach 70. był dochodzącym hippisem w rodzących się ad hoc warszawskich komunach. Jak palił i wąchał, a razem z muzyką Zatoki San Francisco (Janis Joplin, Jefferson Airplane, itd.) leciał w kosmos. Jak złapał się na coraz modniejszą w alternatywnych środowiskach psychoterapię. Jak szukał i ubierał się w markowe (ale też kolorowe) ciuchy, bo szarość ortalionów i podpalone żelazkami koszule non-iron bardzo mu nie pasowały.
Oczywiście – poznamy też Janka opozycjonistę. Opowiada szczerze, jak tylko można o tym, jak dziecko z komunistycznego domu, opieczętowane przez partyjną władzę stemplem „żydokomuny”, zrazu pyta, potem kwestionuje, a potem czynnie się sprzeciwia, co w tamtej Polsce naprawdę nie było regułą, jak dzisiaj bezczelnie wmawiają nam podpięci pod władzę bohaterowie ostatniej minuty. Lecz znów trzeba zaznaczyć – Janek w tych wspomnieniach wcale nie jest kombatancki, raczej po prostu wrażliwy: nie wolno gnoić ludzi, nie wolno bić kolegów, nie wolno pastwić się nad tym, koniec końców, raczej prowincjonalnym krajem, mającym swoje chwile chwały (również przy Jankowym udziale), ale też – jak dzisiaj – chwile wielkiej mizerii.
Skoro zaś Janek był w Komitecie Obrony Robotników i w Solidarności, skoro przynależał do grupy Komandosów, która w 1968 r. wznieciła ferment na wyższych uczelniach i pośród inteligencji, musiał – takie były wówczas zasady gry – odsiedzieć swoje w więzieniach. Otóż Janek „pod celą” – tak się właśnie mówiło – jest wspaniale niemartyrologiczny. Po prostu siedzi, bo co zrobić, a z nim siedzą nie tylko polityczni (tych z reguły nie mieszano), lecz także chuligani, mordercy, aferzyści gospodarczy, złodzieje, pospolite bandziory. I co? Okazuje się, że Janek umie się do nich dobrać, rozmawia, słucha, podpowiada i uczy się. Zaś kiedy może uciec z więzienia, ucieka. Bo Janek był również hrabią Monte Christo.
I teraz – Janek nie wzdraga się przed opowiadaniem historii intymnych. Robi to tak, że czapka z głowy. Był kochliwy, ale – myślę – uniknął bycia macho. Pogubił się w relacjach z córką Basią, ale starał się je naprawić. Po prostu Janek umie przyznać się do
porażek, jakby wiedział, a wiedział, że nie tylko on zginał się pod naporem prawdziwego życia, mierzył jak u Mickiewicza „zamiar podług sił”.
To bardzo ważne, bowiem Janek Lityński na każdej stronie swojego pisania daje przykład, jak pojmować siebie, jak się z sobą pogodzić, jak sobie wybaczyć, ale też – jak od siebie wymagać. Ponieważ w tle mamy barwnie opowiedzianą polską historię, tzw. momenty przełomów, poszukiwanie Najwyższego, rockowy łomot, śmiech wywołany trawą, gotowanie dla przyjaciół, nieco towarzyskiego pieprzu, lecz dodanego tak zgrabnie, że naprawdę czujemy smak potrawy, no i psy, nie zmarnujemy czasu na lekturę kilkuset stron pięknej, mądrej, pouczającej i wzruszającej książki. Zabraknie nam dalszych części. Nie będzie ich, bo takie jest życie.
Jan Lityński „Ucieczka do wolności”, wydawnictwo Znak
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.