Penélope Cruz nigdy nie była na ekranie tak piękna i bezsilna jednocześnie. Jej bohaterka Clara to kobieta, która jest marzeniem, do którego aspirują inne kobiety i za którym gonią mężczyźni. Jest iluzją, którą stworzyła, i pułapką, z której nie potrafi się wydostać. „Bezmiar” to kino, które pozwala dotknąć czyjegoś cierpienia tak naturalnie, jakby dotykało się własnego ciała.
Czym byłoby kino dotykowe? Gdyby tak zamknąć oczy, zatkać uszy i nos, a wyciągnąć ręce, co by napotkała skóra? Ciekawe, czy byłoby czuć pod palcami strumień wibrującego światła. Lekkie elektryzowanie. Ciepło wydobywające się z projektora. A może dotyk nie znalazłby nic na głuchej płaszczyźnie ekranu?
Odwiedziłam kiedyś luksusowe kino, takie z pluszowymi fotelami rozkładającymi się w leżak z podnóżkiem. Obok stoliczek, na którym można postawić zamówionego drinka. Gdy tylko wyciągnęłam się na siedzeniu, ramiona rozłożyłam na podłokietnikach. Dłonie w poszukiwaniu wygody sunęły do przodu i wtem na aksamitnej tapicerce natknęły się na obcięte (obgryzione?) paznokcie. Wzdrygnęłam się. Było ich sporo, sprawiały wrażenie tipsów oderwanych w ciemności seansu. Potem widać nikt ich nie posprzątał. A przecież luksus eleganckiego kina oparto na dotyku – szlachetnie atłasowym. Nie przewidziano, że resztki czyjegoś ciała będą leżały na gładkiej tkaninie.
Pozostałości po widzach, którzy byli tu przed nami, to doświadczenie nieuniknione w sali projekcyjnej. Są też aspekty, za którymi tęsknię, a których już nie ma: skrzypiące, rozkładane siedzenia, metalowe tabliczki z numerami miejsc, drewniane, śliskie od lakieru oparcia. Trochę jak dawne ławki szkolne – futerały na pojedynczego ucznia. Ludzie byli kiedyś mniejsi i sztywniejsi, że się tam mieścili? Jest coś przyjemnego we wpasowaniu ciała do takiej przestrzeni – na chwilę, bo szybko robi się niewygodnie. Nie szkodzi, bo dotyk potrzebuje tylko paru sekund, żeby odświeżyć pamięć.
Dotyk dobry, niewinny jest w „Bezmiarze” zestawiony z przemocą
Poznać kogoś rękami da się tylko wtedy, gdy wcześniej się go dotykało. Wystarczy nawet spojrzeniem głaskać czyjąś szyję, policzek, ramiona czy piersi. Dotyk nie jest przecież zarezerwowany dla opuszków palców.
W „Bezmiarze” jest taka scena, w której liczna grupa dzieci, kuzynostwa, zgromadzona podczas świąt u babci urządza sobie taką właśnie zabawę. Zawiązują sobie oczy serwetkami, milkną i w ciszy błądzą między sobą, zgadując, kogo napotkali. W skupieniu szepczą tylko imię rozpoznanej osoby. Wystarczy meszek na policzkach, długość włosów, kształt uszu, powierzchnia sukienki, żeby wiedzieć, kogo ma się w dłoniach.
Dochodzi też pewnie zapach, ale tym film się nie zajmuje. Poza sceną, gdy jedno z dzieci w innej sytuacji robi kupę na dywan. Chłopiec jest już duży, chodzi do szkoły, ale regularnie daje o sobie znać w ten sposób. Ojciec wraca z pracy i krzyczy: – W tym domu śmierdzi gównem! I owszem, syn daje temu stwierdzeniu dosłowny wymiar, ale prawdziwym problemem, tym czymś, co tu śmierdzi, jest właśnie zachowanie ojca. Zły dotyk przeciwstawiony jest dobremu, który rozpoznaje, kto jest kim naprawdę.
Przemoc wobec żony i dzieci zamkniętych w karcerze o eleganckim wystroju. Oglądamy bowiem rodzinę z rzymskiej klasy wyższej w latach 70., która mieszka w drogo urządzonych wnętrzach. Dom spod ręki wyśmienitego architekta staje się sceną intymnego dramatu zastraszonego rodzeństwa i ich matki granej przez Penélope Cruz.
Clara grana przez Penélope Cruz nakłada perfekcyjny makijaż, gdy dokądś wychodzi lub by ukryć płacz – czyli zawsze
Penélope Cruz chyba nigdy na ekranie nie była tak urodziwa. Zresztą syn mówi do niej: – Czy mogłabyś choć przez chwilę przestać być tak piękna?, a ona udaje bezzębną staruszkę, ale i tak nie potrafi choć zbliżyć się do brzydoty. Wytrenowana do bycia obiektem podziwu i pożądania, maluje się tylko wtedy, kiedy dokądś wychodzi albo właśnie płakała. Widzimy ją więc bez przerwy we wspaniałym makijażu. Gęsta, czarna kreska wokół migdałowych oczu, wytuszowane sztuczne rzęsy posklejane łzami. Tłuste od szminki usta wygięte w podkówkę. Mam wrażenie dotykania twarzy aktorki, kiedy widzę ją w „Bezmiarze”. Puszyste, nakręcone na szczotkę włosy bohaterki podskakują, kiedy się odwraca. Perełka lśni matowym blaskiem w płatku jej ucha. Kamera podkreśla wystające kości obojczyków, drobnych ramion i dłoni z krótkimi paznokciami pomalowanymi na czerwono. Jej piękno przedstawiono tak tkliwie, że chciałoby się do niej przytulić.
Dziecko, które nie identyfikuje się ze swoją płcią biologiczną, jest z tym samo
Opowieść snuta jest z perspektywy głównej postaci – córki, Adriany, która zaczyna rozumieć, że jest synem, Andreą. Dojrzewa do bycia sobą, ale nie ma niczyjego wsparcia. Proces stawania się sobą właściwym, takim, jak się czuje w środku, odbywa się tu na łonie rodziny zdewastowanej przez ojca oraz na planie szkoły katolickiej, gdzie Adri/Andrea uczęszcza do klasy samych dziewczynek i widzimy, jak bardzo odstaje od większości. Nigdy nie zdejmuje koszulki, choćby nie wiem, jak było gorąco. Nawet kąpie się w ubraniu. Ponieważ w domu jego tożsamość nie jest uznawana, chłopiec realizuje się na zewnątrz. Towarzyski i charyzmatyczny, zawsze nadaje ton zabawie. Jak bohater filmu „Chłopczyca” (2011) Céline Sciammy ma dwa życia, bo walczy wciąż o akceptację wśród najbliższych. Nie jest w stanie wyznać Sarze, swojej sympatii, kim jest naprawdę. Tę pierwszą miłość, przypieczętowaną cmoknięciem w usta, traci pod groźbą zerwania więzi z mamą. Ją bowiem kocha najbardziej i broni przed ojcem, przeciwstawiając się nawet próbie gwałtu małżeńskiego. Dziecko staje między rodzicami. Opór i waleczność, jaką okazuje osoba w wieku dojrzewania, zostaje zaprzęgnięta we wsparcie matki, dla której jest najbliższą osobą. Kobieta nie ma bowiem ani rodziny, której mogłaby się zwierzyć, ani żadnych przyjaciół. Przykleja się więc do własnych dzieci. Udaje niedojrzałą i zmusza, by Andrea jej matkował. Psychologowie będą ucieszeni z tego, jak przedstawiono odmowę parentyfikacji, szkodliwe zjawisko przejęcia przez dziecko roli rodzica. Chłopiec protestuje: – To my jesteśmy dziećmi! A ty jesteś dorosła!
Dzieci dostrzegają szczegóły, które umykają dorosłym
Grająca tę słusznie zbuntowaną osobę nastoletnia Luana Giuliani hipnotyzuje intensywnością na ekranie. Nie została wybrana do tej roli dlatego, żeby akurat sama przechodziła tranzycję. Jest zawodniczką i ściga się z chłopakami w Supermoto. Jak mówi reżyser Emanuele Crialese, który w „Bezmiarze” zwierza się z osobistej historii, więc w głównej roli obsadził kogoś, kto reprezentuje jego samego: „W tej dyscyplinie sportu nie ma podziału na płeć – wymagane są tylko odwaga i charakter – czyli cechy, które były potrzebne, aby zagrać Adri”. Rzeczywiście dziecięca aktorka przykuwa uwagę. Przeszywa jej spojrzenie oczu otoczonych cieniem, kosmyki włosów opadają na czoło, prosząc, aby je potargać.
Wiele kameralnych scen pokazuje w sposób niezwykle autentyczny spędzanie wolnego czasu przez dzieci, wspólne i samotne. Polegiwanie przed telewizorem, ćwiczenie odwagi, gdy jest się zamkniętym w ciemnej szafie, grę w karty na podłodze. Tu też jest wiele dotyku, choćby spoczywania najmłodszych w piżamach na sobie nawzajem. Uruchamia pamięć ciała gest rzucenia się na górę kurtek, które zgromadzono na łóżku podczas przyjęcia, i niewinny psikus zamiany kluczyków do samochodów, który uderza w ojców – wyłącznych kierowców wożących rodziny. Według ich wizji tylko faceci są odpowiedzialnymi dorosłymi, a kobiety i dzieci istnieją po to, by ich obsługiwać. Rewolucja dzieci jest psotą, drobnym zakłóceniem działania systemu. Rozszczelnianiem betonu, które powoli obala dominację i przemoc.
Obiektyw widzi świat z niskiej wysokości, zwraca uwagę na szczegóły, które umykają dorosłym. Wyprawy rodzeństwa na podbój okolicy mają charakter codziennego rytuału: sprawnego przejścia przez dziurę w siatce ogrodzeniowej, wślizgnięcia się do tunelu wydeptanego w trzcinach. Znów pokazane tak sugestywnie, że czuję na sobie ostre, suche uderzenia liści i łodyg. Mama zabrania dzieciom tam chodzić właściwie bez powodu. Kontroluje je i trzyma przy sobie, choć pozornie z pociechami się kumpluje.
Krew na wyfroterowanej posadzce
Bezkrytyczne zakochanie dziecka w mamie oddają zdjęcia włoskiego operatora o nazwisku Gergely Pohárnok. Znany z filmów Valerii Golino i György Pálfiego, stworzył obraz zarazem kuszący i trujący. Urok pięknej mamy unieruchamia ją w roli madonny. Dopiero scena, gdy kobieta w euforii polewa się wodą ze szlaucha i nie przestaje, choć wszyscy wokół już dawno przestali się bawić, pokazuje niezaspokojony głód, dziurę potrzeb, jakiej nie zaleje żadna ilość wody.
Hipnotyzują op-artowe wzory sukienek falujące pod błękitem bez jednej chmurki. Chcą być rozgniatane miękkie dzianiny swetrów, głaskane futrzane mankiety płaszcza. Salon z widokiem na całe miasto zachęca, by rozsiąść się na obszernej kanapie, zjeść obiad z cytrynowych ceramicznych talerzy, na tarasie wypić drinka, karmazynowo świecącego pod słońce, a może też odcisnąć pomadkę na wąskim papierosie, po czym zgasić go w ciężkiej kryształowej popielnicy. Zmysłowy aspekt filmu wciąga w grę pozorów. Momentami można zapomnieć, że w pięknych dekoracjach toczy się dramat. Z transu budzi dopiero ciało kobiety na lśniącej podłodze. Jak obcięte paznokcie na tapicerce fotela w luksusowym kinie.
Kobiece strategie przetrwania w świecie męskiej opresji
Bohaterka grana przez Penélope Cruz to kobietą, która jest marzeniem, do którego aspirują kobiety i za którym gonią mężczyźni. Jest iluzją, którą stworzyła, i pułapką, z której nie potrafi się wydostać. Jak bohaterka „Kobiecego błędu” nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie: opowiadania prowadzonego z perspektywy dziewczynki o jej cioci Chinwe, kobiecie z pozoru idealnej, matce i żonie, która była dla niej wzorem do naśladowania: powściągliwa, wdzięczna, gustownie ubrana, zawsze w dobrych stosunkach ze swoimi teściami, choć przecież byli okropni. Emanowała kobiecością, spokojem, wysłuchiwała i uspokajała wszystkich. „Wtedy zauważyłam, że ciocia Chinwe nie ma w swojej osobowości żadnych ostrych krawędzi. Zatarła je. Była oceanem nieskończonej łagodności” – zaczyna rozumieć siostrzenica. Ciocia Chinwe okazuje się skonstruowana do tego, by być kochana. „Zmieniła samą siebie, stała się osobą, jakiej pragnął on”. Jej pan i władca, mąż. W książce piękna fasada wali się, gdy kobieta dowiaduje się, że jest nieustannie zdradzana i mąż ma dziecko z inną. Zamiast wybuchnąć i zrobić awanturę, rozpacza w samotności. Zamiast się rozwieść, jeszcze bardziej podkreśla przynależność do męża, „jakby jej reakcją na upokorzenie było jeszcze głębsze wymazanie samej siebie, głębsze wtopienie się”. Siostrzenica, dorastając, najpierw obwinia ciocię za tchórzostwo i uzależnienie od dobrobytu, jaki zapewnia jej mąż, jednocześnie pozwalając sobie ją krzywdzić. Po latach rozumie, że winne jest maczystowskie społeczeństwo, które wyznaje kult siły i każe kobietom się kurczyć. Zmusza do szukania aprobaty na zewnątrz, zdradzając siebie.
Sytuacja opowiedziana w „Bezmiarze” może boleśnie dotknąć wiele kobiet. Sama miałam ciocię borykającą się podobnymi problemami. W świeżo wydanej biografii „Ha-Ga. Obrazki życia” Agaty Napiórskiej poznajemy podobny los wybitnej ilustratorki Anny Gosławskiej-Lipińskiej, której mąż Eryk i ojciec ich wspólnej córki, redaktor naczelny „Szpilek”, okazuje się mieć syna ze swoją sekretarką. Zgodzić się na takie życie czy odejść – każdorazowo jest pytaniem innym w danych okolicznościach. Ha-Ga ostatecznie się rozwodzi, ale i tak patriarchalna przemoc dosięga ją tam, gdzie powinna być szanowana, czyli w pracy. Na aukcji rysunków satyrycznych zostaje publicznie wyśmiana przez „kolegów”, którzy drwią z jej prac i blokują sprzedaż. Pokonana psychicznie artystka wraca do domu i niedługo potem gwałtownie umiera. Czytając to i oglądając film, pytam się, ile jeszcze kobiet musi paść ofiarą męskiej opresji, żeby stworzyć system, który pozwoli temu zapobiegać? Opowieść o cioci Chinwe mówi, że nie uchronią nas ani uroda, ani wykształcenie, ani status społeczny, ani stan posiadania.
W „Bezmiarze” cierpienie jest prawie namacalne
Bezradna Clara, w którą wciela się Penélope Cruz, nie ma dokąd uciekać, więc osuwa się w szaleństwo. Prosi o rozwód, ale zamiast tego zostaje wsadzona do szpitala psychiatrycznego. Rzekomo dlatego, że podpaliła mieszkanie. Naprawdę po to, by ją uciszyć. Naprostować, żeby z powrotem bez gadania przełykała przemoc męża. Jedyną odskocznią dla niej jest fantazja – co rusz lądujemy z nią i z Adri w musicalowej wstawce. Numery wokalno-taneczne wystylizowane na „Rumore” Raffaelli Carry czy ballada z filmu „Love Story” w wykonaniu Patty Pravo uruchamiają wyobraźnię, w którą chowa się kobieta wraz ze swoimi dziećmi.
Piosenka Adriana Celentano pozwala też Adri/Andrei stawić opór reżimowi Kościoła, gdzie służy do mszy. Pewnego razu zamiast śpiewać religijną pieśń, intonuje „Prisencolinensinainciusol”, czyli frazę w zmyślonym języku, stylizowanym na angielski, pochodzącą z tego przeboju. Nie musi już wtedy wzywać mieszkańców innych planet, aby ją/jego stąd zabrali, a to dlatego, że czuje się tak inna/y w swoim otoczeniu, że podejrzewa, że jest dzieckiem kosmitów.
Musical pozwala wyładować napięcie, w jakim tkwią bohaterowie „Bezmiaru”. Wystarcza jednak dopóty, dopóki nie uda się naprawdę czegoś zmienić. Reżyser Emanuele Crialese dowodzi, że to możliwe. Przecież oglądamy wyznanie osoby, która przeszła przez ten koszmar cało. Tym bardziej imponujące, że nie drąży palcem w swojej ranie, ale zwraca uwagę na swoją matkę, której się nie udało. To rodzaj kina, które pozwala dotknąć czyjegoś cierpienia tak naturalnie, jakby dotykało się własnego ciała.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.