Znaleziono 0 artykułów
29.04.2023

Demontaż atrakcji. „Bo się boi”

29.04.2023
Fot. materiały prasowe

Zanim dojrzejesz, zdążysz się zestarzeć. Joaquin Phoenix w „Bo się boi” jest wielkim bobo ze zmarszczkami. W tym nadpobudliwym filmie reżyser Ari Aster, przedwcześnie nazwany geniuszem, przeprowadza swoją psychoanalizę. Dobrze dla niego, tylko dlaczego musimy na to patrzeć?

Czasem od filmu ważniejsze jest to, co się przyśni po seansie. Zdarza się, że wieczór w sali kinowej nie wywołał jakichś większych wrażeń, a pracuje dopiero za zamkniętymi drzwiami sypialni. Wtedy w marzeniach sennych widać, co naprawdę się działo, gdy byliśmy skupieni na fabule. Na pozór było to tylko ziewanie, wiercenie się w fotelu, a tymczasem psychika szalała. Właściwy film potem się przyśnił, nakręciły go fantazje i lęki uruchomione w trakcie projekcji. Nazwałabym go lepszą wersją montażową, głębszą warstwą tego, co na ekranie. Pojawia się też problem autorstwa: kto odpowiada za film, który we śnie ujrzał światło dzienne? Czy jest mój, czy reżyser ma do niego prawa?

Oto „Bo się boi” – wersja mojej podświadomości. Akcja toczy się w ukochanym domu moich rodziców, gdzie wszystko wygląda dokładnie tak, jak sobie wymarzyli – każda lampa i bibelot, każda książka i klamka. W tym wypieszczonym wnętrzu siedzę sama na kanapie i patrzę, jak wszystko wokół się pali. Sama podkładam ogień, aby z satysfakcją oglądać pożar. Co za widowisko! Na zmianę robi się czarno od dymu i oślepiająco jasno od pożogi. Zza ściany płomieni nie widać już kuchni, przede mną topią się zgliszcza telewizora. Siedzę jak gdyby nigdy nic i patrzę na dzieło zniszczenia. Zapadnięta w miękki mebel, przytulam poduszki. Czuję się winna, że doprowadziłam do destrukcji ulubione miejsce moich rodziców, ale muszę przyznać, że pali się pięknie. Wreszcie, gdy jęzory ognia dochodzą do moich butów, wstaję, zabieram osmalone poduszki i wychodzę przed dom. Dalej stoję i podziwiam pożar. Niczym demoniczna piromanka z przytulanką.

Fot. materiały prasowe

Nie wzywam straży. Liczę, że ogień zrówna ten dom z ziemią, żebym mogła wybudować w tym miejscu własny. Nagle zaczyna padać deszcz i przynosi poczucie klęski, bo w domyśle – sen tego nie pokazuje – pożar sam się ugasi, szkody są niewielkie, więc mimo moich starań i poczucia winy wszystko znów będzie jak dawniej.

Budzę się z mieszanymi uczuciami. Nie opowiem snu rodzicom, bo byłoby im przykro. A jednak wypełnia mnie duma, że byłam w stanie zrobić coś takiego. Odejść z domu, odciąć pępowinę – mówiąc w największym skrócie. Dorastanie to przecież brutalny akt. Nie ma w nim nic miłego. Nie tylko dla rodzica, lecz także dla dziecka. Dlatego tak długo tkwimy w rozkroku między nastoletniością a byciem dorosłym. Bo fajnie być dzieckiem, a nudno dorosłym. Zanim dojrzejesz, zdążysz się zestarzeć.

Fot. materiały prasowe

Wszystkie lęki Beau Wassermanna, czyli o czym jest „Bo się boi” Ariego Astera

„Bo się boi” opowiada o koszmarze życia, począwszy od traumy narodzin, widzianej z perspektywy POV dziecka rodzącego się we wrzaskach matki. Lęk rodzicielki jest zaraźliwy i kształtuje syna. Potem jest już tylko gorzej. Oglądamy antyutopię, w której króluje agresja. Lecz to jednak nie świat „Jokera” z Joaquinem Phoenixem, lecz jakaś powierzchowna wersja świata, w której wszystkie detale – od jadowitych pająków po napisy na murach – mają służyć sianiu nieprzerwanego terroru. Wszyscy są stuknięci, nieobliczalni, nieopanowani, chcą tylko wtargnąć, napaść, naruszyć czyjeś granice. Mogłoby być to zabawne, ale zagrane na jednej nucie jest tylko męczące. Beau Wassermann kryje się w swoim mieszkaniu, znerwicowany, paranoiczny jak Adaś Miauczyński z „Dnia świra” do entej potęgi. Tylko świat na ekranie nie jest tak groteskowy jak w polskim filmie, raczej przesterowany w kierunku skrajnej przemocy, której nie da się powstrzymać.

Fot. materiały prasowe

Jest w tej wizji przekonanie o immanentnym złu natury ludzkiej, którego nie da się okiełznać. Oskarżenie wobec rodziców, że sprowadzili nas na ten upadły świat, skazując wyłącznie na cierpienie. Bohater nie dorósł, a już stetryczał. Podkreślane są cechy procesu starzenia: siwizna, zmarszczki, opuchnięcie, niedołężność, otępienie, zwiotczenie mięśni, łysina. Mimo upływu lat wciąż najważniejsza dla mężczyzny jest jego tożsamość jako syna przywiązanego do toksycznej matki. Fantastycznie gra ją Patti LuPone – gwiazda Broadwayu, znana u nas z serialu „Dzień za dniem” z przełomu lat 80. i 90. Władcza, dominująca, paraliżuje jedynaka i nie pozwala mu na autonomię. Beau zwierza się terapeucie z tego, że nie chce jechać do niej z wizytą, by obchodzić dzień śmierci ojca, a zarazem rocznicę swojego poczęcia. Bo mężczyźni w tej antyutopii umierają podczas seksu w chwili wytrysku. Kobiety rządzą wszystkim, a gdy ktoś się nie słucha, obrażają się, agresywnie milcząc. Albo gadają bez przerwy, manipulują i zmuszają do robienia czegoś wbrew swej woli.

Nikomu nie można ufać, terapeuta również może być zdrajcą. Nawet ludzie na pozór mili oszukują i chcą użyć Beau do swoich celów. Na dnie tkwi jednak naiwna wizja, że ludzie dzielą się na dobrych i złych. Człowiek może zbawić innego, wyzwolić od problemów i przenieść do raju. Po to wymyślono miłość w tym okropnym świecie i Beau całe życie czeka na Elaine, ukochaną z dzieciństwa, która obdarzy go tym, czego zawsze pragnął. Ofiaruje mu bezwarunkową akceptację, jakiej nie dała mu mama. Kobietę jego życia gra Parker Posey („Masz wiadomość”, serial „Schody”), tajemniczą zjawę z przeszłości, w której mężczyzna lokuje wszelkie nadzieje.

Bohater psychoanalitycznego horroru nie może być postacią z krwi i kości, lecz tylko exemplum, które pozwoli zrozumieć widzowi własny proces dojrzewania. Mogę więc uznać, że jest taki dziwny i kaleki po to, by przeprowadzić mnie przez proces dorastania do zerwania dziecięcych więzi. Jak Wergiliusz w „Boskiej komedii” Dantego – przewodnik po kręgach piekła – tak samo Beau w filmie Ariego Astera uruchamia złowieszcze wizje, zanurza w plugawych okropnościach, rozkręca huragan lęku. Do przeżycia tego piekła nie trzeba wcale potępienia, zbędne jest też przejście w zaświaty. Wystarczy pozostać dorosłym, ogromnym, siwym już bobo.

Fot. materiały prasowe

Gdyby narysować akcję filmu „Bo się boi”, byłyby to schody: kilka stopni w dół, potem w górę i znów w dół

Pierwszy schodek znajduje się w Nowym Jorku, gdzie na paranoicznego bohatera spadają wszystkie możliwe plagi. Ten etap kończy się kryzysem, w wyniku którego Beau ląduje w łóżku obcych ludzi, unieruchomiony elektronicznymi kajdankami. Kolejny schodek to przesłodzona harmonia domu zastępczych rodziców, którzy stracili syna na wojnie, więc adoptują mężczyznę, aby go zastąpił. Faza znów kończy się kryzysem, w wyniku którego Beau zawitał do lasu. Tam trafia do alternatywnej, „dobrej” społeczności, gdzie ma odkryć prawdziwego siebie. Grupa, jaką tam spotyka, ma być odskocznią od pozornego bezpieczeństwa rodziny oraz samotności własnego domu. Sieroty, opuszczone przez ojców i matki, tworzą teatr, w którym niedorośli mogą przeżyć życie, jakie sobie wymarzyli. Cóż, że wizja jest wyprana z prawdy. Można mieć trzech synów, mniejsze kopie siebie samego, a wciąż pozostać prawiczkiem. Tu kończy się kolejny schodek, z którego Beau spada do domu matki po pogrzebie. Mona Wassermann leży bez głowy w trumnie i nie pokocha już syna, nie da się już wrócić do jej łona i cofnąć życiowej traumy. Można wykorzystać do tego inną kobietę i w jej miłości znaleźć ukojenie. To miejsce prowadzi do kolejnego schodka, gdzie możliwa staje się rozmowa z duchami. Pojawiają się rzeczywiste schody, po których Beau wspina się to na strych, to do piwnicy, wędrując między podświadomym a wyzwolonym ego. Ostatni stopień drabiny wiedzie do amfiteatru – miejsca, gdzie wpływa łódką na środek areny. Pił dotąd wodę z zatrutej studni, wciąż nie zaspokoił pragnienia, a tymczasem się utopi. Zgromadzeni widzowie mają dać mu miłość, jakiej nie dostał w dzieciństwie ani w relacji miłosnej. W tej chwili widzimy, że wszystko, co oglądaliśmy przez trzy godziny z okładem, wiodło do autoterapii reżysera. Nie wiem tylko, dlaczego muszę na to patrzeć?

Fot. materiały prasowe

Ari Aster, przedwcześnie nazwany geniuszem, ma sprawny warsztat, ale jego umiejętności nie dorastają do ambicji

Tradycja filmowej psychoanalizy ma długą tradycję, zakorzenioną choćby w kinie Alfreda Hitchcocka. Nie tylko słynna „Psychoza” (1960) z matką i synem w rolach superego i id rozmieszczonych na strychu oraz w piwnicy, lecz także inne filmy reżysera „Ptaków” (1963) czy „Zawrotu głowy” (1958) stanowią klasykę psychoanalitycznej lektury na ekranie. Tymi samymi narzędziami zbudowali swoje kino najsłynniejsi reżyserzy, tacy jak David Lynch, Roman Polański czy Charlie Kaufman. Z żartów z psychoanalizy komedie zrobił Woody Allen, o powrocie do raju sprzed narodzin fantazjowali Pedro Almodóvar w „Porozmawiaj z nią” (2002) czy Gaspar Noé we „Wkraczając w pustkę” (2009). Celem tych filmów była metafizyka, a środkami: trans, dobra anegdota czy oczyszczający humor. Ten pomysł na kino przyniósł wiele świetnych dzieł w historii, jednak „Bo się boi” do nich nie należy.

Ari Aster, przedwcześnie nazwany geniuszem, stworzył sporo krótkich filmów i trzy długie metraże. W dźwiękach trąb jerychońskich okrzyknięto 30-latka mistrzem horroru, gdy nakręcił „Midsommar. W biały dzień” (2019). Namaszczono go na autora z takim uznaniem, że wypuszczono nawet wersję reżyserską tego filmu, próbując udowodnić, jak nowatorska była jego wizja, skrócona przez producenta. Swoją drogą, to ciekawy paradoks, skoro Aster szczyci się pracą dla najmodniejszego dziś studia A24. Wypuszczane dotąd wersje reżyserskie to dowód konfliktu na linii twórca–sprzedawca, czego przykładem jest choćby „Czas apokalipsy” (1979) Francisa Forda Coppoli.

Fot. materiały prasowe

Niestety, w wypadku „Bo się boi” i „geniusz”, i „arcydzieło” są grubą przesadą, gdyż Aster ma sprawnie działający warsztat, ale jego umiejętności nie dorastają do ambicji. Dużo ogląda i ewidentnie ściga się z klasykami. Chętnie miksuje cytaty z kina lepszego niż jego własne, zadłużając się niebotycznie u Charliego Kaufmana, Darrena Aronofsky’ego, Michela Gondry’ego. Owszem, ma wyczucie konwencji, poczucie humoru i odwagę, ale to wciąż za mało, aby stworzyć całość tak wstrząsającą, jak by sobie życzył.

Wychodzą z tego puzzle, które mają absorbować uwagę i inteligencję widza, zamiast wywołać emocje i wzbić się ponad kartonowe dekoracje. Dystrybutor filmu zachęca, by rozwiązywać go jak łamigłówkę, szukając klucza do interpretacji np. w tekście piosenki Mariah Carey „Always Be My Baby”, słyszaną w ścieżce dźwiękowej „Bo się boi”. Ale szczerze mówiąc, kiedy chcę wyzwania, rozwiązuję jolkę, zamiast siedzieć na żmudnym seansie. Brak filmowi autentycznego charakteru przeżycia, które nas przekracza, przynosząc katharsis. Aster każe nam ciągle biegać schodami w górę i w dół bez chwili wytchnienia. Joaquina Phoenixa zmusza, by wyglądał nieustannie źle i nie daje mu ani momentu, w którym da się Beau polubić. Brak choćby jednej sceny, w której miałby szansę wyjść z własnej głowy. Tym samym odebrano mu szansę kontaktu z sobą samym wobec otoczenia. Taki ktoś nigdy nie ujrzy siebie w szerszym kontekście, nie nawiąże rzeczywistej relacji. Doświadcza wyłącznie klaustrofobii. Przyznajmy, że nie jest to coś, czego byśmy wcześniej nie widzieli. Trudno też połączyć się z innymi widzami, jak to często bywa na seansie horroru, spotkać się razem we wspólnocie przeżyć. Mimo starań i kosztów poniesionych, by zbudować monumentalną produkcję, gdy gaśnie projektor, w dłoniach zostaje tylko freudowska czytanka. Warto było zobaczyć ten film dla snu. Spal ten film, Ari, i dorośnij.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Demontaż atrakcji. „Bo się boi”
Proszę czekać..
Zamknij