Znaleziono 0 artykułów
02.03.2024

„Diuna: Część druga” to filmowe arcydzieło, które pozostawia niedosyt

Zendaya jako Chani w „Diunie: Części drugiej” (Fot. materiały prasowe)

„Diuna: Część druga” to techniczne arcydzieło na miarę kina przyszłości. W całym tym rozmachu zabrakło jednak miejsca na to, co czyniło pierwszy film tak wyjątkowym. Tym sekretnym składnikiem jest kameralność.

Recenzja bez spoilerów.

Sequel to tradycyjnie niewdzięczna formuła. Wraz z budżetem rosną oczekiwania – zarówno producentów, jak i widzów. Twórcy szukają wtedy schronienia w rozmachu – hollywoodzkim gwarancie sukcesu. Branżowy przepis głosi, że wystarczy powtórzyć znaną formułę, a następnie dodać więcej tych składników, które wtedy sprawdziły się najlepiej. Mogą to być akcja, humor, postacie. Gdy nie uda się tego zrobić z wyczuciem, oryginalne proporcje mogą zostać zaburzone, a w efekcie traci się urok pierwowzoru.

Historia kina nie szczędzi nam przykładów. Od „Zaginionego świata: Jurassic Park” po „Avatara: Istotę wody” – nawet (a może przede wszystkim) kontynuacje największych przebojów nie dorównały poprzednikom.

Podobny los spotkał „Diunę: Część drugą”.

„Diuna: Część druga” to wizualne arcydzieło

(Fot. materiały prasowe)

Zacznijmy jednak od komplementów. Nowa „Diuna” to bez wątpienia techniczne arcydzieło. Twórcy pokazują, jak powinno się korzystać z generowanych komputerowo planów i efektów specjalnych. Arrakis – dzięki zrealizowanym w plenerze zdjęciom Greiga Frasera – wydaje się równie rzeczywiste, co nasza własna planeta. Piękne obrazy ożywają dzięki elektryzującej muzyce Hansa Zimmera, która na przemian wibruje i muska naszą skórę jak prawdziwy piasek pustyni. Dodajmy do tego surową, lecz spektakularną scenografię Patrice’a Vermette’a oraz stworzone od podstaw kostiumy autorstwa Jacqueline West, a otrzymamy formalny majstersztyk.

Na uznanie zasługują również umiejętnie podane wątki klimatyczne, napięcie między wiarą a władzą oraz klasowe i genderowe perspektywy, które skłaniają do refleksji jeszcze długo po zakończeniu seansu. Najbardziej poruszający wydał mi się jednak obraz młodego pokolenia stającego do nierównej walki ze światem tak przywykłym do przemocy. To wyjątkowo mocny obraz w dobie kryzysu klimatycznego, wojny w Ukrainie, Strefie Gazy i wielu innych regionach świata.

Niespełna siedem dekad po premierze kultowej książki Franka Herberta twórcom udało się przenieść na ekran spektakularny świat „Diuny” w całej jego okazałości. Na ten film czekali wszyscy fani science fiction.

Léa Seydoux jako Lady Margot Fenring (Fot. materiały prasowe)

Druga część „Diuny” pozostawia niedosyt

Mimo to jeszcze podczas seansu zaczęłam się zastanawiać, czego mi w filmie brakuje. Prawie trzygodzinna „Diuna” zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni. Akcja filmu toczy się nie tylko na Arrakis, lecz także na Kaitainie, stolicy imperium oraz rządzonym przez Harkonnenów Giedi Prime. Po ucieczce na pustynię książę Paul Atryda i Lady Jessica łączą siły z Fremenami, by odzyskać władzę nad planetą i jej bezcennymi zasobami. W tym samym czasie baron Harkonnen i jego psychopatyczny bratanek Feyd-Rautha knują kolejny spisek, a Imperator wraz z córką i zastępami Bene Gesserit próbują utrzymać pozory normalności po rzezi Atrydów. Na to wszystko nakładają się wizje przeszłości i przyszłości Paula, od których zależy los całego znanego świata.

Gęstość tekstu Herberta wymaga zachowania rytmu, który pozwala nam śledzić wszystkie plany jednocześnie. W „Diunie” go zabrakło. To po części wina chaotycznego montażu, ale przede wszystkim scenariusza, za który ponownie odpowiadali Denis Villeneuve i Jon Spaihts. – Szczerze mówiąc, nie przepadam za dialogami. To domena teatru i telewizji. Kino to medium wizualne – przekonywał reżyser na chwilę przed premierą „Diuny: Części drugiej”. Czyżby próbował uprzedzić zasłużoną krytykę? W przeciwieństwie do pierwszej „Diuny” rozmowy bohaterów przypominają tu jedynie przerwy między bombastycznymi scenami akcji. W całym tym rozmachu zabrakło miejsca na kameralność, która dodawała kosmicznej intrydze ludzkiego wymiaru.

Timothée Chalamet jako książę Paul Atryda (Fot. materiały prasowe)

W „Diunie” najważniejsze były drobne interakcje między bohaterami – rozmowa księcia Leto z Paulem na kaladańskim cmentarzu, chwila bliskości między Lady Jessicą a jej skazanym na zagładę ukochanym czy w końcu konfrontacja młodego Atrydy z matką na pustyni. W takich momentach gwiazdorska obsada filmu naprawdę mogła zabłysnąć. W „Części drugiej” nie wykorzystano talentu aktorów. Na wyróżnienie zasługuje Austin Butler, który w pełni prezentuje swoje możliwości w każdej ekranowej minucie. Zendaya i Florence Pugh takiej szansy nie dostały. Natomiast występ Timothéego Chalameta pozostawia wiele do życzenia. Czy to efekt Wonki?

Florence Pugh jako księżniczka Irulana Corrino (Fot. materiały prasowe)

„Diuna 2” to lekcja na przyszłość

„Diuna: Część druga” i tak jest skazana na sukces. To bez wątpienia jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku, który może liczyć na szereg wyróżnień w nadchodzącym sezonie nagród. Na dodatek – podobnie jak ubiegłoroczny #Barbenheimer – „Diuna” ma szansę ściągnąć przed duży ekran nawet zagorzałych zwolenników streamingów, a tym samym zapewnić utrzymanie wielu kinom. Od powodzenia filmu zależy również przyszłość oryginalnych produkcji spoza uniwersum Marvela czy DC, które rzadko mogą liczyć na tak imponujący budżet.

Austin Butler jako Feyd-Rautha Harkonnen (Fot. materiały prasowe)

Zamierzam dać „Części drugiej” drugą szansę i raz jeszcze zobaczyć ją w kinie. Na spokojnie, bez ciężaru moich własnych oczekiwań. Ale do tego czasu pierwsza „Diuna” pozostanie dla mnie lepszą połową tej niesamowitej historii.

Zobacz także:

Julia Właszczuk
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Diuna: Część druga” to filmowe arcydzieło, które pozostawia niedosyt 
Proszę czekać..
Zamknij