Samochody są w tym filmie zachwycające, ale to nie o nich jest ten film, tylko o człowieku. Michael Mann bierze trzymiesięczny wyimek z biografii Enza Ferrariego, by stworzyć portret włoskiego potentata. Udaje się ledwie szkic. Ale siwowłosy Adam Driver gra świetnie.
1957 r., trwa wyścig Mille Miglia. Sportowe samochody pędzą z zawrotną prędkością, co reżyser Michael Mann umiejętnie ogrywa. Kręci kamerą, która jedzie pod prąd gnających aut, co jeszcze podbija ich szybkość. Ryk silnika, pisk opon, odgłosy przerzucania biegów sprawiają, że adrenalina niemal wydostaje się z ekranu. I gdy już gotowi jesteśmy zachwycić się geniuszem ludzkiego umysłu, który był w stanie wyprodukować te cacka, nagle następuje wolta. W jednym z kół przebija się opona, auto Alfonsa de Portago wypada z drogi, koziołkuje i masakruje wiwatujących kibiców. Ginie 12 osób.
Scena jest hiperrealistyczna, trudno patrzeć na odcięte kończyny i rozczłonkowane ciała. Krew i flaki mieszają się z resztkami samochodu. Czyżby ludzki umysł nie był jednak tak genialny?
Alfonso de Portago był młodym kierowcą wystawionym przez markę Enza Ferrariego. Zastanawiacie się pewnie, co wypadek zmienia w jego słynnej w świecie firmie? Otóż nic. Oczywiście poza kierowcą, którego będzie teraz wystawiał w wyścigach. Ludzie tacy jak Enzo, uczepieni idei, nie oglądają się za siebie, myślą jedynie o przyszłości, w której chcieliby się widzieć na pierwszym miejscu w swojej dziedzinie.
Po filmie „Ferrari” trudno rozstrzygnąć, jaki był Enzo Ferrari
80-letni Michael Mann („Ostatni Mohikanin”, „Gorączka”, „Zakładnik”) od lat zgłębia temat męskiego ego, zadufania w sobie i przekonania o własnej wyjątkowości. Obserwacje ma gorzkie: nic tak nie napędza facetów, jak rywalizacja, a uzależnienie od smaku zwycięstwa prowadzi ich do ignorowania zagrożeń, nawet gdy chodzi o zagrożenie życia. Jest w „Ferrari” kapitalna scena, w której Enzo mówi swoim kierowcom, żeby w groźnych momentach nie ustępowali miejsca konkurentom, bo rywale na pewno nie zrobiliby tego dla nich.
Ten film zresztą stoi słowami. Mann chce, żebyśmy to, jaki był Enzo Ferrari, złożyli sobie z jego wypowiedzi. Commendatore – jak nazywa go otoczenie – dialoguje więc z pracownikami, matką, żoną Laurą (Penélope Cruz) i z kochanką Liną (Shailene Woodley). Żonę ceni za intelekt, bezpośredniość i żyłkę do zarządzania, mają wspólną przeszłość. Łączy ich żałoba po synu – 24-letni Dino rok wcześniej zmarł po długiej chorobie. Ciepło domowego ogniska daje mu więc Lina, która poświęca się wychowaniu ich dziecka Piera (którego Enzo formalnie nie uznaje) i gotowaniu tortellini.
Tematów było na kilka opowieści – o żałobie, o stracie, o nieumiejętności przepracowywania emocji, o toksycznym pragnieniu zachowania pozycji lidera. Rzecz w tym, że każdy z nich mocno wprowadzony (Enzo codziennie chodzi na cmentarz, gdzie rozmawia z Dinem, Laura strzela w stronę męża, Lina domaga się, żeby dał synowi swoje nazwisko) potem rozmywa się. Jeden wątek szybko zastępuje kolejny, do rozpoczętych reżyser wraca po kilku kwadransach. Trudno z tego złożyć pogłębiony psychologicznie obraz mężczyzny targanego sprzecznościami, rozdartego między kochanką i żoną, spragnionego niezależności i chwały, a stojącego na skraju bankructwa.
Film „Ferrari” ratuje kreacja Adama Drivera
„Ferrari” ratuje kreacja Adama Drivera. Tak jak inni aktorzy mówi on po angielsku z irytującym włoskim akcentem (skąd hollywoodzcy twórcy biorą te absurdalne pomysły?), ale można mu to wybaczyć, bo gra Enza Ferrariego jak trusia. Jego bohater zachowuje spokój niezależnie od okoliczności. Nie traci głowy, nie poddaje się emocjom, nie zdradza, o czym myśli. Na wszystko ma wytłumaczenie. Gdy na torze ginie jeden z jego kierowców, mówi, że to wina matki chłopaka, bo kazała mu się umawiać z dziewczyną z wyższych sfer, co go stresowało i rozpraszało. Ekranowy Ferrari chce nadzorować innych i siebie.
Jeden z niemieckich dziennikarzy powiedział mi, że dla niego ten film to metafora faszyzmu, w którym wszystko zależało od decyzji jednego człowieka. Akcja dzieje się w latach 50. XX w., kiedy wspomnienie II wojny światowej jest bardzo żywe. Włosi liżą rany – odbudowują kraj i gospodarkę dzięki „geniuszom, takim jak Enzo”.
W „Ferrari” rzeczywiście wszystko zależy od decyzji tytułowego potentata, inni mu ustępują. Może zdradzać żonę („Nie będę o nic pytać, jeśli będziesz wracał do domu, zanim służąca poda kawę”), kochanka cierpliwie czeka, nawet dyrektor finansowy nie może wymusić na nim decyzji, żeby zwiększyć liczbę produkowanych samochodów, co mogłoby wpłynąć na sprzedaż. Ba! Enzo kontroluje prasę – podsuwa dziennikarzowi pomysł na artykuł, że chce wejść w fuzję z Fordem, w zamian oferując ekskluzywny (ale autoryzowany) wywiad o życiu prywatnym.
Reżyser „Ferrari” Michael Mann nie znalazł klucza do bohatera
Enzo Ferrari jawi się jako fascynująca postać, więc trudno się dziwić, że Michael Mann zabiegał o nakręcenie tego filmu przez 30 lat. Reżyser nie znalazł jednak klucza do bohatera. Jego rentgen odbija się od powierzchni.
Problemem jest język, jakim Mann opowiada tę historię. Zbyt ochoczo korzysta z bombastyczności (patetyczną muzykę i najwyższe emocje ma ciągle na podorędziu), za mało miejsca poświęca na pogłębienie relacji Ferrariego z otoczeniem. Brakuje postaci, w których Enzo mógłby się przejrzeć, a widz przekonać się, jak naprawdę patrzyło na niego otoczenie. Czy widziało w nim Commendatore, czy raczej komedianta.
W rezultacie „Ferrari” sprawia wrażenie, jakby w drodze do celu zabrakło paliwa.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.