Pierwsza część „Igrzysk śmierci” o Katniss Everdeen trafiła do kin w 2021 roku. I filmowa trylogia, i powieści, na których kanwie powstała, uchodzą za klasykę wśród dystopii. Na podstawie prequela Suzanne Collins nakręcono teraz „Igrzyska śmierci: Balladę ptaków i węży”. Ekranizację młodzieńczych losów prezydenta Coriolanusa Snowa, który później miał się stać śmiertelnym wrogiem trybutki z Dystryktu 12, w czasie wzmożonego niepokoju ogląda się z jeszcze większym przerażeniem.
Rzadko odwracam wzrok od ekranu. Nieczęsto się boję. Nigdy mnie nie mdli. Może dlatego, że programowo nie oglądam tych naprawdę przerażających horrorów. Kampowe slashery dźwigam bez problemu, gore mnie nawet bawi. Za prawdziwie makabryczne uznaję filmy, w których strach nie zostaje bezpiecznie przeniesiony na obcych, potwory, zombie. Ciarki przechodzą mnie wtedy, gdy twórcy pokazują zło drzemiące w człowieku.
Wiele dystopii, w tym „Igrzyska śmierci” na podstawie powieści Suzanne Collins nosiły dla mnie znamiona horroru. Czytając i oglądając trylogię, osiągnęłam już dorosłość, a więc nie mogłabym zostać trybutką w tytułowych hunger games. Aż dziwne, że te kilkanaście lat temu koncept opowiedzenia na kartach książki i na ekranie o igrzyskach, na których zabijają się dzieci, nie budził przesadnego sprzeciwu. „Igrzyska śmierci” odczytywano ostatecznie jako opowieść o sile jednostki, o wybitnej osobowości zdolnej obalić zbrodniczy system, o buncie przeciwko władzy. Może dlatego że przez mrok przedzieraliśmy się ku happy endowi. Od pierwszej sceny wiadomo było, że Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence) pokona złego prezydenta Coriolanusa Snowa, zakończy igrzyska śmierci raz na zawsze, przywróci porządek w Panem. Widzowie prequela, „Igrzysk śmierci: Ballady ptaków i węży”, nie mogą pozwolić sobie na luksus nadziei, wiedząc, że zanim zło zostanie pokonane, w wyniszczającej bratobójczej walce na arenie przez 64 kolejne lata zginie jeszcze kilkaset dzieci, a biedne dystrykty będą wyzyskiwane przez zwycięski Capitol. Prequel opowiada więc równolegle o władzy i o człowieku, który miał ją objąć. W „Igrzyskach śmierci” widzimy spetryfikowany system, w „Balladzie” budowanie jego podwalin, w „Igrzyskach” antagonistą Katniss jest starzejący się geniusz zła, Snow, który co roku wysyła dzieci na śmierć w okrutnym spektaklu, „Ballada” próbuje wytłumaczyć, dlaczego osierocony cherubinek Corio przeszedł na ciemną stronę mocy.
Opowieść o młodości prezydenta Snowa w czasie dziesiątych igrzysk śmierci
Coriolanusa Snowa (nieoczywisty, charyzmatyczny, posągowy wręcz Tom Blyth) w filmie „Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży” poznajemy w dniu ukończenia prestiżowej akademii. Zubożały sierota liczył na to, że otrzymawszy nagrodę dla najlepszego ucznia, uratuje od biedy kuzynkę Tigris (Hunter Schafer) i babcię (Fionnula Flanagan). Żyją w ubóstwie od śmierci jego matki przy porodzie i ojca – utytułowanego generała – na froncie. Ale Coriolanus wie, że zasługuje na to, co najlepsze, więc udaje wyluzowanego dandysa przed bananowymi dzieciakami ze swojej szkoły. Większość rodzin wzbogaciła się na wojnie i na wyzysku. Bunt dystryktów stłumiono dziesięć lat wstecz – wcześniej stolica Panem, Capitol, przeżyła oblężenie, a wraz z nim głód, strach, śmierć.
W pierwszej scenie zgliszcza metropolii przypominają ruiny Warszawy po powstaniu albo Strefę Gazy po izraelskich bombardowaniach. Już ta pierwsza sekwencja budzi u widza sprzeciw – od tych obrazów nie możemy dziś uciec. Gdziekolwiek się obrócimy, czekają na nas filmy pokazujące zniszczenie i cierpienie. Dlatego też „Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży” wydają się jednocześnie zbyt realistyczne, zbyt prawdziwe, zbyt bliskie rzeczywistości, lecz także tone deaf, czyli jakoś niewłaściwe, pozbawione wrażliwości, perwersyjne w swojej fetyszyzacji przemocy.
Coriolanus Snow dorasta zatem jako dziecko wojny z poczuciem krzywdy o śmierci ojca i z wyssaną z mlekiem matki nienawiścią do buntowników. Gdy z ekranu padają słowa „rebelianci” i „terroryści”, widza znów przeszywa dreszcz. Wojna zebrała krwawe żniwo, powstanie stłumiono, a teraz kara się buntowników – kontrolę nad dystryktami sprawuje Capitol, tam wciąż panuje głód, tu ludzie się bogacą, a raz do roku losuje się dwoje dzieci z każdego z dwunastu dystryktów, by na oczach widzów walczyły o życie. Zwycięzca może być tylko jeden. I nie jest nim oczywiście ten, który zabije wszystkich innych. Zwycięzcą jest zawsze Capitol, który zarabia krocie na morderczym spektaklu. Snow z początku myśli, że w igrzyskach chodzi o karę dla buntowników, z czasem zrozumie, że stawką jest coś więcej – prawdziwa natura ludzka. Gdy Coriolanus kończy szkołę, okazuje się, że nagrody nie będzie – igrzyska po dziewięciu odsłonach przestały przyciągać publiczność. Mord na arenie się opatrzył. Pomysłodawcy i realizatorzy igrzysk – dawny przyjaciel ojca Snowa, dziś zaciekły wróg jego syna, Dean Highbottom (Peter Dinklage), oraz Dr Gaul (Viola Davis) postanawiają przydzielić trybutom mentorów. Snow ma opiekować się dziewczyną z dwunastego dystryktu, Lucy Gray Baird (Rachel Zegler z „West Side Story”). Nie zatrzyma się przed niczym, by pomóc jej wygrać, bo, oczywiście, się w niej zakocha. Podobnie jak całe Panem, gdy usłyszy jej głos. Okazuje się, że na arenie można wygrać śpiewem, a nie nożem. Tak rodzi się pomysł na podkręcenie wizerunku trybutów, by przestali być zwierzyną łowną, której śmierci nikt już nie chce oglądać, a zostali gwiazdami.
Prequel tłumaczy więc, jak narodziła się machina show-biznesu, którą oglądamy w „Igrzyskach śmierci”. Na pomysł, by z trybutów zrobić gwiazdy krwawego reality show, wpadł Snow. Początkowo po to, by ocalić dziewczynę, w której się zakochał. Ostatecznie, by zemścić się na wszystkich i wszystkim. Scenariusz dość nieudolnie tłumaczy, jak ambitny młodzieniec zszedł na złą drogę – obrazy wojny zapisane w umyśle dziecka, kompleks na punkcie ojca, zawód miłosny, cyniczna konstatacja, że za zło nikt nie karze, a za dobro wcale nie wynagradza. Naprawdę dogłębnej analizy psychologicznej tej postaci nikt nie przeprowadził – może dlatego, mimo dobrych chęci Blytha, przemiana jego bohatera wydaje się mało wiarygodna. A może raczej banalna – czy naprawdę tak łatwo stać się nikczemnym? A może nikczemny świat wokół bohatera – jego wyobrażenie na temat tego, że wciąż toczy się walka na śmierć i życie – jest odbiciem wewnętrznych zmagań.
Jako fanka „Igrzysk śmierci” w trylogii o Katniss Everdeen widziałam okrutną baśń. Prequel przeboju przypomina raczej filmik instruktażowy dla zwyrodnialców marzących o torturowaniu dzieci. W ciągu ostatnich lat za dużo wydarzyło się złego, by uznać „Igrzyska” jedynie za parabolę – dystopia niebezpiecznie zbliża się do rzeczywistości. Filmowe demonizowanie, a raczej upraszczanie ludzkiej natury (jesteś albo drapieżnikiem, albo padasz jego ofiarą) spłaszcza jednak przekaz. Nieliczne dobre uczynki przedstawiono jako straceńcze, a nie zbawienne. Świat Panem pozbawiono tym samym nadziei. I w tym tkwi słabość filmu – przesycony złem, zieje pustką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.