Jeśli obejrzany film zostawia ślad w oku patrzącego, to „Kobieta na dachu” wypala jasną plamkę w źrenicy. Upomina się o starsze panie, działa w imieniu niewidzialnych. To hołd dla zbrodni zwykłych ludzi, recydywy życia codziennego, staruszek aresztowanych za sprzedawanie kwiatów na rogu ulicy. Dorota Pomykała gra rolę życia, nagrodzoną na nowojorskim festiwalu Tribeca i w Gdyni.
Drzwi mnie nie widzą. Zamykają się przed nosem i nie chcą otworzyć, choć macham przed fotokomórką. Co jest ze mną nie tak, skoro nie istnieję dla niektórych urządzeń, a inne rejestrują coś, czego nie mam? Na co piszczy bramka na lotnisku, gdy mam puste kieszenie? Przecież staram się być niewidzialna, szybko przez nią przechodząc. A znów, gdy na siłę próbuję być namacalna, bo muszę odbić odcisk palca w biurze paszportowym, okazuje się, że z kciuka zniknęły linie papilarne i trzeba zarejestrować inny palec.
Ciało jest i nie ma go jednocześnie, jakby bawiło się w ciuciubabkę. Fotoradar oślepia mnie zdjęciem i tygodniami czekam na mandat, aż sama się zgłaszam, by wymierzono mi sprawiedliwość, ale w archiwach brak jakiejkolwiek adnotacji o popełnionym wykroczeniu. Znajomy nastolatek ciągle musi o siebie się upominać, a wtem wezwanie na komisję wojskową dostaje dzień po 18. urodzinach. Obywatel ujrzany przez państwo dopiero, gdy osiągnął przydatność do użycia na ewentualnej wojnie. Albo awizo przychodzi do kogoś, kto od dawna nie żyje. Zaległa korespondencja sprzed kilkunastu lat? Na poczcie nie ma śladu po przesyłce. Jak to się dzieje, że jesteśmy widoczni, choć nas nie ma, albo niewidzialni, mimo że jesteśmy?
Niektórzy przez całe lata figurują na listach osób zaginionych. Innych nikt nie szuka, bo milczą, tracą rysy twarzy i stopniowo stają się przezroczyści nawet dla bliskiego otoczenia. Dopiero gdy przestają wykonywać przypisane im funkcje – prać, zmywać, płacić rachunki – zauważa się ich nieistnienie. Czasem zakładają ten rodzaj kamuflażu, po prostu by mieć święty spokój. Wtedy nie muszą walczyć o siebie, domagać się uznania swoich potrzeb. Ściszają siebie coraz bardziej, aż rozpłyną się jak duchy.
„I co ja mam z panią zrobić?”
Taka jest Mirka – bohaterka „Kobiety na dachu”, która dobrowolnie staje się niewidoczna. Najwyraźniej ta taktyka dużo mniej ją kosztuje niż zaznaczanie swojej obecności. W końcu polskie społeczeństwo tego oczekuje od kobiet „w pewnym wieku”, by przestały mieć osobowość, najchętniej prawną również (przyznaje im się co najwyżej rentę). Mają się stać dobrymi babciami, opiekunkami starych rodziców, męża – przedłużyć przynależne im funkcje macierzyńskie niemalże w nieskończoność. Żeby taka kobieta była autorytetem, nie pyta się ją o wybór życiowej drogi, ale prosi o przepis na pierogi, instrukcję prasowania koszul, mapę miejsc, gdzie zbiera grzyby, albo ewentualnie sekret smacznej nalewki. W prezencie na imieniny takiej pani (bo od pewnego wieku nie wypada obchodzić urodzin) daje się obrus, czajnik, kapcie albo chusteczkę haftowaną. Wiadomo, że obdarowana nie lubi ekstrawagancji – jeśli wyrwie się z rutyny, to pojedzie co najwyżej do sanatorium, a poza tym chętnie zrobi wszystko, o co poprosi ją rodzina. Bezpłatnie, bez ograniczeń czasowych i z uśmiechem.
Można to zachowanie odbierać jako szlachetne, duchowe, wręcz nazwać praktycznym: zamilknąć i żyć w drobiazgach jak mniszka zen. Ale czy życie bez namiętności jest pełne i autentyczne? Poznajemy bohaterkę „Kobiety na dachu”, gdy zdejmuje bluzkę ze sznurka i zakłada pachnącą praniem. Otwiera drzwi na klatkę, słysząc hałas remontu, drobi kroczki przez blokowe osiedle, załatwiając sprawunki tak znaczne, jak pokarm dla rybek w najmniejszej torebce – bo życie starszej pani to także nędza. Jej jest wyblakłe jak kolor włosów, twarzy, ubrań. Czas mija w oczekiwaniu, aż wyłączy się bulgoczący czajnik. W byciu traktowaną jak małe dziecko albo wariatka przez prawdziwych dorosłych, tych w wieku produkcyjnym, którzy mówią: „I co ja mam z panią zrobić?”, jakby od pewnego wieku (jakiego?) stanowiło się chodzącą anomalię. Takim paniom jak ona sugeruje się nie chodzić na wybory, chyba że głosując, na kogo się im powie. Radzi się nie odbierać telefonu „od wnuczka” ani nie otwierać drzwi „dla gazownika”. Naiwni i bezbronni, na każdym kroku mogą paść ofiarą nadużyć.
Dojrzałe kobiety upominają się o siebie
Twórczynie filmu – reżyserka Anna Jadowska, autorka zdjęć Ita Zbroniec-Zajt, muzyki Katharina Nuttall, producentka Maria Blicharska i wiele innych kobiet, jakie notuję w napisach końcowych – są w stanie uchwycić i udramatyzować szczegóły, gesty umykające nam często wśród pozornie ważniejszych spraw, a tworzące zmysłowe doświadczenie codzienności. Z nitek wątłych jak babie lato autorki splatają mocny wątek nastroju i napięcia. Próbują oddać sprawiedliwość doświadczeniu życia przeciętnej kobiety mieszkającej w małym mieście. Może nawet nie tylko osoby płci żeńskiej, ale każdej bliżej emerytury, która usuwa się w tło i wybiera niewidoczność.
Tacy ludzie, którzy są siwi albo mają utlenione włosy i wiecznie ubierają się w écru, wysiadają z autobusu na ostatnim przystanku, tam gdzie ogródki działkowe – relikt czy raczej rezerwat minionej epoki. Zapadają się w gąszcz i nie mamy pojęcia, na czym upływa im życie. Może leżą na trawie, może uprawiają grządki, a może jak Mirka czują ukłucie pożądania, gdy sąsiad bez koszulki myje się pod szlauchem. Życie tych istot w wieku, do jakiego mamy nadzieję dożyć jako zgoła inni – wysportowani, nowocześni, szybcy – jest nam znane na tyle, na ile znamy ich z rozmów przy świątecznym stole.
Tak jaśni, że niemal niewidoczni, bywają bohaterami filmów, tylko gdy dopuszczą się czegoś niezwykłego – zbuntują przeciw przypisanej im roli. Na przykład wsiądą na kosiarkę i pojadą wiele mil dalej jak Alvin z „Prostej historii” (1999), starszy mężczyzna, który zapragnął pojednać się z bratem. W tle ich przemiany zwykle zostaje pokazana choroba i śmierć. Wobec nich starsze osoby podejmują czasem radykalne decyzje, zaczynając wieść życie według nowych zasad. Żony znajdują miłość dopiero po śmierci męża, po odbytej żałobie postanawiają wreszcie zaznać orgazmu, jak postać Nancy w tegorocznym „Powodzenia, Leo Grande” (2022) – cichym filmowym hicie, który po pół roku grania nie zniknął z ekranów kin studyjnych przez skuteczny marketing szeptany.
To właśnie ona – Emma Thompson, stojąca nago przed lustrem emerytowana nauczycielka, która po sześćdziesiątce daje sobie prawo do przyjemności i odkrywania swojego ciała – patronuje wielu innym „kobietom zawiedzionym” w drodze do odzyskania nadziei. A jest ich wiele: Jane Fonda i Lily Tomlin z serialu „Grace i Frankie” (2015), osierocone przez mężów, którzy zrobili coming out, a więc i one wchodzą na ścieżkę rozkoszy; Katarzyna Figura z krótkiego metrażu „Victoria” (2022), która – zlekceważona przez męża zajętego występami w rekonstrukcjach bitew – wreszcie sięga po wibrator; albo odkryta dla kina dopiero w dojrzałym wieku Dorota Kolak w rolach kobiety erotycznie spełnionej w „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” (2021), „Głupcach” (2022) czy krótkometrażowym „Jeszcze na chwilę” (2021). Za nami choćby Jowita Budnik w „Po miłość / Pour Amour” (2021), która odważa się zdobyć czarnego partnera przez internet, zamiast czekać, aż wytrzeźwieje biały mąż alkoholik, z którym każe jej zostać wiara, że co Bóg złączył, człowiek nie rozłączy. Przed nami zaś „Jezioro słone” (2023) z piękną Katarzyną Butowtt, która odnajduje zgubiony seksapil, zostając leciwą modelką. Czyli coś jest na rzeczy – świat ewidentnie upomina się o starsze panie. Słusznie, w końcu statystycznie przeżywają panów niemal o dekadę.
Niewidzialne na własne życzenie?
Na ich tle Mirka (Dorota Pomykała) wypada niezwykle – w tej roli jest kimś więcej niż tylko starszą panią odzyskującą swoje prawa. Oto żona, matka, siostra i położna, która próbuje wykonywać wciąż nienagannie swoje obowiązki, ale podświadomie zastawia na siebie pułapkę. Pewnego słonecznego dnia wchodzi do banku i szeptem przeprowadza napad. Tak absurdalny, jakby w głębi ducha chciała, by ją nakryto i został przerwany łańcuch kłamstw, jaki od lat skonstruowała wobec siebie samej. Zbrodnia wychodzi na jaw i nie jest nią bynajmniej chęć kradzieży. Raczej zdrada siebie samej, bo Mirka, działając w dobrej wierze, oddaje się wszystkim jako ta, która wysłucha, pomoże, wesprze i łoży na utrzymanie. Nie zostawia natomiast nic dla siebie, istniejąc tylko w odbiciu w oczach innych. Zaciera ślady po swoim niepowtarzalnym istnieniu. Dawno zapomniała, czego chciała od życia. Nawet je tylko mrożonki, jakby unikała smaku prawdziwego życia. Po co to robi? Jak się tu zapędziła?
Może domaganie się swojego miejsca obnaża cechy, które w wychowaniu dziewcząt nauczono nas potępiać? Przecież walcząc o siebie, trzeba być sobą bez kompromisów, uwierzyć, że to wszystko nam się należy, choć bynajmniej nie jesteśmy doskonałe. O ile łatwiej jest wchodzić w konszachty z samą sobą, manipulować wdzięcznością i uzależnieniem domowników. Czuć się lepszą, oddaloną, jakby przeżywać życie przez szybę. Wymieniam możliwe motywacje, bo od dawna zastanawiam się nad tym, dlaczego rezygnujemy z siebie, i nie wiem, dlaczego my, kobiety w Polsce, tak często to sobie robimy. Znam starsze Czeszki, Niemki, Francuzki, Ukrainki i żadne nie znajdują w ofierze z siebie takiej męczeńskiej przyjemności, jak moje rodaczki. Oddajemy siebie, zanim poproszą nas o to inni. Stajemy się niewidzialne na własne życzenie. Może bojąc się bycia starą babą, wredną, chciwą (nawet jeśli nie z Radomia), usuwamy się na dalszy plan na wszelki wypadek. W obawie, by nie zostać osądzoną jako krzykliwa, roszczeniowa wiedźma, wybieramy aurę niepokalanego poczęcia. Moralna wyższość zdaje się pewniejszą inwestycją niż pomyłka w spełnieniu, otwartość na niepowodzenie. Zamiast wykrzyczeć, czego naprawdę chcemy, wolimy udawać zebrę, przechodząc przez pasy. Na szczęście dziś to się zmienia, w zapóźnionej obyczajowo Polsce dojrzałe kobiety wreszcie idą po swoje i ta „na dachu” idzie na ich czele.
Czy jest feministką? Tak, ale nie wiem, czy Mirka tak by to nazwała. Wprawdzie zauważa, że ktoś, kto jeszcze niedawno przedstawiał się jako „życzliwy”, powie ci, moja duszko, jak masz parkować samochód albo obchodzić się z pieniędzmi. Nie nazwałaby tego mansplainingiem, ale wie, o czym jest mowa. Czuje wstyd na widok ciał młodych kobiet – jak choćby zwinnej ekspedientki, która wślizguje się pod regał w przykrótkich szortach. Gdy sama jesteś pomarszczona i obwisła, wolisz usunąć się w cień niż przykuć czyjś wzrok.
Uśmiech Pomykały – ledwo widoczny – widać na ekranie, gdy siada za kierownicą po latach bycia wożoną przez męża, mimo że ma prawo jazdy. W ławie oskarżonych wygląda jak mały ptaszek, który cały się trzęsie i nie ma odwagi sięgnąć do karmnika. Jadowska pokazuje, że przełom bohaterki jest trudny, jeśli nie niemożliwy. Odruchem Mirki jest się wycofać. Gdy ktoś chce jej pomóc, zaraz odwraca sytuację i zaczyna się kimś opiekować, na przykład terapeutką w ciąży, wobec której zaczyna grać rolę położnej. Takim ludziom trudno jest się oduczyć najprostszych nawyków – poprosić, żeby mąż zrobił jej herbatę, zamiast ona jemu. Choć kobieta przechodzi „powtórne narodziny” w grupowym ćwiczeniu, do końca nie jest przekonana, że podoła stanięciu po swojej stronie. Nie dowierza, że mąż (Bogdan Koca) albo syn (Adam Bobik) chcieliby ją poznać taką, jaka jest naprawdę.
Znakomicie działa decyzja obsadowa – oto aktorka z natury ekstrawertyczna, barwna, lubiąca zwracać na siebie uwagę gra osobę tak przezroczystą jak para z żelazka. Ekspresja Pomykały przebija się przez chłodną tkankę zdjęć, białą, stalową, gubiącą kontury. W tym rozmyciu całym dramatem jest subtelność emocji w niemal nieruchomej twarzy o nieobecnym spojrzeniu. Za to odtwórczyni głównej roli została nagrodzona na festiwalu Tribeca w Nowym Jorku i na festiwalu w Gdyni, a autorka zdjęć i reżyserka – na EnergaCamerimage.
W tym smutnym portrecie ważny jest też humor, np. w scenie „okazania w celu rozpoznania” na policji, gdy wiele bezbarwnych kobiet rzuca kolejno zdanie: „to jest napad”. Roześmiałam się serdecznie. Jest tu też hołd dla zbrodni zwykłych ludzi, recydywy życia codziennego, staruszek aresztowanych za sprzedawanie kwiatów na rogu ulicy. Oto przestępstwa ścigane i karane przez państwo polskie. Pokaz siły wobec najbardziej bezbronnych mieszkańców tego kraju. Zaczęłabym teraz upominać się o alimenciarzy i innych unikających płacenia należności, ale w moim wieku nie wolno się denerwować.
Jeśli obejrzany film zostawia ślad w oku patrzącego, to „Kobieta na dachu” wypala białą plamkę w źrenicy. Pokazuje, że okłamujemy samych siebie. Jesteśmy jak ludziki w maleńkich pudełkach z miniaturowymi mebelkami i plakatami na ścianach wielkości znaczków pocztowych. Zdajemy się mieć kontrolę, spokój, poczucie bezpieczeństwa i tylko jakiś dojmujący brak kontaktu z żywiołem życia. Spowija nas bezkresny stan przeddepresyjny. Czasami – zwłaszcza przed deszczem, gdy jaskółki czy jerzyki piszczą, mknąc tuż nad naszymi głowami – czujemy, jak ostra myśl płynie szeroko, wysoko przez kilometry przejrzystego powietrza. Sami, ale w sieci niewidzialnych połączeń, czujemy, że zdradzamy samych siebie.
Co właściwie robi ta kobieta na dachu? Przecież nie ustawia anteny, zresztą nie miałaby ani czasu, ani chęci siedzieć przed telewizorem. To po co stoi? Może chce skoczyć, może chce pobyć sama, paląc papierosa, ale może także odlecieć. Bądźmy widzialne, wtedy nie trzeba nam skrzydeł.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.