Zaangażowany artysta, kochliwy gej, mąż żony, oddany ojciec, Żyd. Kim właściwie był kompozytor Leonard Bernstein z biograficznego „Maestra” Bradleya Coopera? Wszystkim tym naraz, jak wynika z jednej z najbardziej wyczekiwanych pozycji pokazanych na festiwalu w Wenecji. Słusznie, bo człowiek to przecież przeplatanka różnych cech, nierzadko sprzeczności. Szkoda tylko, że z filmu nie dowiadujemy się, jak wpływały one na bohatera.
Jeden epitet opisujący biografię Leonarda Bernsteina? Poszatkowana. Reżyser Bradley Cooper bierze sobie wyimki z życia kompozytora i łączy je ze sobą trochę od Sasa do Lasa, choć niby każdy coś do filmu wnosi. Z tego bardziej udanego dowiadujemy się, jak poznał swoją przyszłą żonę Felicię (jak zwykle trzymająca poziom Carey Mulligan). Z innego, jak wpadł mu w ramiona urodziwy kochanek. Z następnego, jak bardzo wczuwał się w pracę – dyryguje potężną orkiestrą tak, jakby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu. Wygląda jak w ekstazie, na co pracują też bombastyczność muzyki i specyficzny sposób pracy kamery podkreślający każdy ruch batuty. Naprawdę bałem się, że gdy Bernstein skończy, to umrze. Spoiler: nie umarł.
Czego dowiadujemy się, a raczej czego nie dowiadujemy się o Leonardzie Bernsteinie z jego biografii „Maestro”?
Bradley Cooper już w „Narodzinach gwiazdy” z Lady Gagą udowodnił, że potrafi wykorzystywać muzykę, żeby podbić stany emocjonalne bohaterów, dopowiedzieć ich charaktery, oddać emocje. Tyle że „Maestro” to nie jest ani film o muzyce, ani o sztuce jej tworzenia. Muzyka pojawia się tu przy okazji. Są sceny, w których robi duże wrażenie, jak wtedy gdy wybrzmiewa nieśmiertelny motyw z „West Side Story”. W innych jej brakuje – nie liczcie, że dowiecie się, czy Bernsteina do tworzenia partytur inspirowały kryzysy, kolejni mężczyźni czy rodzina. Rodowód jego największych osiągnięć pozostaje nieznany.
O czym więc jest to film? Takie pytanie mogłoby paść na konferencji prasowej w Wenecji. Ale nie padło, bo na Lido Bradley Cooper się nie pojawił z powodu strajku scenarzystów i aktorów w Hollywood. (Od związków zawodowych mają zakaz promowania filmów nakręconych dla wielkich studiów, mogą tylko wspierać kino niezależne, jak robią to Mads Mikkelsen czy Adam Driver). Na festiwal przyjechała natomiast córka kompozytora Jamie Bernstein. Opowiadała dziennikarzom, że gdy na ekranie grająca ją Maya Hawke rozmawia z filmowym ojcem na temat plotek o jego homoseksualności, to widzowie patrzą na scenę, która zdarzyła się naprawdę.
– Nie znam motywacji ojca, która kazała mu zataić przede mną prawdę. Nie wiem, czy tak jak w filmie to mama poprosiła go, żeby mi o tym nie mówił, ale zakładam, że tak było. Napisałam o tym w swoim pamiętniku, który przeczytał Bradley – mówiła Jamie Bernstein. Z jej słów wynika, że Cooper dostał zielone światło, żeby spekulować, co kierowało Bernsteinem. Ale tych domysłów jest jak na lekarstwo. Reżyser nie roztrząsa problemów, które toczyły życie familii kompozytora, sprowadza je do sugestii, ucieka w niedopowiedzenia. Weźmy wątek poznania kochanka. Obaj całują się w korytarzu, gdy obok w mieszkaniu trwa raut, na którym bawi się Felicia. Gdy żona przyłapuje męża, coś w niej pęka. Wcześniej akceptowała jego romanse, ale tym razem miarka się przebrała. Z kolejnej sekwencji dowiadujemy się, że się od niego wyprowadziła, w następnej jednak znów są razem, a kochanek jedzie do nich do domu. Co wydarzyło się pomiędzy? Jak ten trzeci nagle stał się przyjacielem domu?
Oczywiście, że artyści mają wolność decydowania, na które elementy życia swoich bohaterów chcą zwrócić uwagę widzów, i nie mają nam obowiązku opowiadać wszystkiego. Ale w filmie, który już tytułem obiecuje, że zbliżymy się do portretowanej postaci, takie skróty tylko pogłębiają do niej dystans. Z kolejnych scen „Maestra” dowiadujemy się, kim był Bernstein: że Żyd, że kochał rodzinę, że gej, że wybitny kompozytor. Ale jak to wszystko na siebie wpływało i tym samym kształtowało kompozytora, tego już tutaj nie uświadczymy. Powiecie, że niedomówienia są w zgodzie z panującą w połowie ubiegłego wieku rzeczywistością, kiedy niemal wszyscy geje się ukrywali. Odpowiem, że jesteśmy już kilka dekad później.
Bradley Cooper rozwija się jako reżyser, ale jego „Maestro” rozczarował widzów festiwalu w Wenecji, gdzie film miał premierę
To, jak zajrzeć do głowy komponującej osoby, triumfalnie pokazał nam niedawno Todd Field w obsypanym nagrodami filmie „Tár”. Tam też mieliśmy do czynienia z postacią wewnętrznie sprzeczną, ale po seansie znaliśmy skutki tych walczących ze sobą przeciwieństw. Wiedzieliśmy, że Lydie Tár były tak naprawdę dwie. Pierwsza to nieschodząca z okładek geniuszka w swoim fachu, druga – poharatana dusza, która z emocji, najczęściej tych negatywnych, obnażała się jedynie w wąskim kręgu, tam, gdzie nie docierało oko kamer. Ta dwoistość była fascynująca, tajemniczy Bernstein natomiast nie fascynuje. Cooper część filmu kręci w czerni i bieli, a gdy kompozytor i Felicia biorą ślub, wprowadza kolor. Metafora wychodzenia z szarości do światła? Niezupełnie. Bohater i w szarościach, i w feerii barw jest bowiem taki sam.
Trzeba jednak oddać, że Bradley Cooper rozwija się jako reżyser. Jego drugi film ma kompletnie inną formę niż debiutanckie „Narodziny gwiazdy”. Twórca puszcza oko w stronę klasycznego Hollywoodu – kręci na przykład interesująco, jak w wodewilu tańczą marynarze. Są tak urodziwi, jakby ich retuszowano w czasie rzeczywistym Photoshopem. Cooper najwyraźniej chce, żebyśmy popatrzyli na nich z gejowskiej perspektywy Bernsteina. Równie dobrych pomysłów jest więcej, najlepsze są tam, gdzie reżyser nie boi się zaryzykować i łamie konwencję – jak w scenie, gdy Cooper i Mulligan mówią w tym samym czasie, nie czekając, aż drugie skończy. Wychodzi z tego kakofonia, ale urocza i życiowa, oddająca napięcie, jakie jest między nimi. Albo gdy lekarz wchodzi do gabinetu i bez żadnego preludium oznajmia pacjentce, co jej dolega. Ta scena jest mocna, nie potrzebowała zapowiedzi ani stopniowania napięcia.
Nie tylko w niej Carey Mulligan kradnie show Cooperowi. Jej Felicia – świetnie reżyserowana – jest sprowadzona do postaci dopowiadającej losy bohatera. A szkoda, bo jest grana tak, że chciałoby się popatrzeć na wydarzenia z jej perspektywy. Zwłaszcza że za bycie nowoczesną żoną dzielącą się mężem z innymi zapłaciła wyjątkowo wysoką scenę. Szkoda, że o tym znakomitym występie w Wenecji mówi się rzadziej niż o kontrowersjach obsadowych. Prawdziwa Felicia była Latynoską i tę nieścisłość się twórcom wypomina. Podobnie jak doklejony z pomocą charakteryzacji prostetycznej nos Bradleya Coopera uważa się za przejaw antysemityzmu. Ci, którzy mówią, że to burza w szklance wody, przywołują końcówkę filmu, w której reżyser pokazuje materiały archiwalne z prawdziwym Bernsteinem, na których różnic w tej kwestii nie widać.
Premiera „Maestra” 20 grudnia 2023 r. na Netflixie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.