
Robert Pattinson nigdy jeszcze nie był tak ludzki i fajtłapowaty jak w „Mickey 17”, gdzie gra wiele wersji własnej osoby. Reżyser Bong Joon-Ho, twórca „Parasite”, nakręcił swojskie s.f. Członkom załogi statku kosmicznego spod skafandrów wystają dziurawe skarpety.
Człowiek jako surowiec, odnawialne źródło energii – to pomysł najgorszych okresów historii ludzkości. Może jednak powrócić i w naszej, jakże humanitarnej epoce, jeśli tylko zostaną spełnione odpowiednie warunki. Gdy zyskamy pewność, że nikogo nic nie boli, nikomu nic nie szkodzi, a zwłaszcza że ktoś sam podpisał zgodę na udział w projekcie, zrzekając się prawa do jednorazowej i ostatecznej śmierci, to wykorzystanie wizerunku do użycia ciała, umysłu i ducha stanie się możliwe. Będziemy mogli mnożyć jednego człowieka w nieskończoność. A że będzie to akurat Robert Pattinson? Bardzo możliwe. Jak mówi Bong Joon-Ho (reżyser „Parasite”), aktor wygląda tak doskonale, jakby właśnie wyszedł z drukarki 3D.
Drukowanie ludzi to coś innego niż klonowanie czy replikowanie. Zakłada istnienie cyfrowej wersji obiektu w pliku wyjściowym, który przepuszczony przez specjalne urządzenie materializuje się w kształt jakby odwijany ze szpulki. Skoro da się wytworzyć sztuczną rękę, to dlaczego nie całe ciało, czujące i żywe? Skoro mamy jeść mięso in vitro, żeby powstrzymać emisję gazów cieplarnianych, to czemu nie pójść o krok dalej i wyprodukować również zjadaczy tego mięsa?

Punkt wyjścia dla fabuły filmu „Mickey 17” to innowacyjne idee propagowane przez psychopatów
Czasem innowacyjne idee propagują psychopaci – mówi twórca „Mickey 17” w filmie, który otworzył tegoroczne Berlinale. Dla nich wynalazek znaczy więcej niż poniesione koszty – mały krok dla człowieka, wielki dla ludzkości. Dlatego wydaje się bardzo prawdopodobne, jeśli nie pewne, że do rozwoju cywilizacji służą obecnie pomysły psychopatów. Mamy ich ostatnio tylu, że żal wymieniać. Wiedzą, że nie za empatię przejdą do historii, liczą się inne osiągnięcia. Testują więc okrutne idee na bezdomnych (ukłon Bonga w stronę „American Psycho”), by potem uczynić z tego oficjalny program dla chętnych. Jeśli mamy dalej bronić idei nieograniczonego postępu, potrzebne są testy na homo sapiens. Chętni, rzecz jasna, zawsze się znajdą.

Dla dobra nauki czy z innych powodów – nie ma większego znaczenia. O tym, że do pochopnych decyzji popycha ludzi dług – lęk przed egzekucją zobowiązań finansowych – opowiada koreańskie kino i serial, ostatnio najbardziej znane za sprawą „Squid Game”.
Motywacja finansowa stoi również u podstaw fabuły „Parasite” – pierwszej koreańskiej Złotej Palmy w Cannes w 2019 roku i zdobywcy czterech Oscarów w 2020 roku. Nagród spodziewanych, bo desperacja materialna jest zrozumiała dla widzów w każdej szerokości geograficznej – strach przed tym, że nie uda się spłacić należności, więc trzeba będzie oszukać kogoś, blefować albo pójść za kraty. Albo, by nie stracić twarzy, dobrego imienia i mniemania o sobie, zastawić nerkę, serce i inne organy, które mogą się komuś przydać. Stąd tylko krok do decyzji, jaką podejmuje Mickey Barnes (Robert Pattinson). Wpadł w długi, bo dał się przekonać koledze, że makaroniki będą szły lepiej niż hamburgery. Nie szły, więc ich interes padł. Jednak to Mickey, a nie Timo jest windykowany i doprowadzony do ostateczności; ważność mitycznej męskiej przyjaźni okazuje się krótsza niż rozmiar deklarowany. Wstępuje do Wymienialnych.
Tak zaczyna się fabuła filmu „Mickey 17”, w którym oglądamy kolejne wersje Pattinsona przeznaczone do unicestwienia.

„Mickey 17” to film s.f. oparty na analogowych, zwyczajnych doznaniach
Wymienialni mają służyć jako instrument do testowania wpływu promieniowania kosmicznego na ludzkie ciało, do sprawdzania, jak długo może trwać ekspozycja na wirusa porównywalnego z ebolą albo dowolne inne źródło destrukcji. Wymienialny to przeciwieństwo nietykalnego – można go tykać do znudzenia, bez problemu wydrukuje się kolejną wersję.
Celem eksperymentów jest zasiedlenie planety Nilfheim, gdzie z Ziemi przenosi się ludzkość. Trzeba tylko tak urządzić nową planetę, aby była bezpieczna do życia. Dlatego załoga misji kosmicznej musi na pewien czas powstrzymać się od seksu, by pójść na całość, gdy już będzie bezpiecznie, a wtedy ich materiał genetyczny będzie na wagę złota. Eugenika zakwitnie w najlepsze. Mickey, który należy do pierwszej fazy testowej, może mieć stosunki seksualne dla samej przyjemności testowania pozycji erotycznych, z których jedna okaże się konieczna do ratowania świata.
Zmysłowe doświadczenia, takie jak te, które przeżywa bohater z ukochaną Nashą albo związane z zapachem włosów Kai czy ze smakiem potraw, których albo nie chce jeść lub ich nie docenia, budują świat tego filmu, oparty na analogowych, zwyczajnych doznaniach. Przypominające papkę jedzenie dzieli na obecne na statku kosmicznym klasy pasażerów. Pracownikom wyciska się na tackę odstręczający przecier, a gdy Mickey złapie grzankę, z głośników rozlega się ostrzeżenie, że o siedem kalorii przekroczył przyznany mu limit. Za to stojąca na szczycie hierarchii Ylfa (Toni Collette) delektuje się czymś o podobnej konsystencji, ale jest to sos; próbuje stworzyć własną recepturę. Sos, jej zdaniem, to papierek lakmusowy ludzkości. Jak w luksusowej restauracji, gdzie mikroskopijnemu daniu umieszczonym pośrodku wielkiego talerza towarzyszą krople sosów na orbicie, tu też celem jest oszołomić konsumenta. Wynieść go na wyższe poziomy.

Film „Mickey 17”: Widzów, którzy spodziewają się paraboli znanej z „Parasite”, czeka rozczarowanie
Dziwne to s.f., w którym wszystko brzmi jak coś, co znamy aż za dobrze, wygląda na dawno zużyte albo umyślnie zepsute. Bo przyszłość już była i nigdy nie wróci – mówi w swoim ósmym filmie Bong Joon-Ho, największy współcześnie koreański reżyser. „Mickey 17” to rezultat wstrząśnięcia i zmieszania filmów „Okja” i „Snowpiercer”. Widzów, którzy spodziewają się paraboli znanej z „Parasite”, czeka rozczarowanie.
Nowe szaty króla nie są ani tak precyzyjnie skrojone, ani doszyte do końca. Coś się tu rozpruwa, to i owo wystaje z filmowej podszewki, a nader wszystko przeszkadza doczepione zakończenie – kontynuując odzieżową metaforę – za strojem ciągnie się tren, niepotrzebny i cały w błocie. Szkoda, bo pierwsze wrażenie sylwetki jest dobre, przykuwają uwagę stylowe detale. Jednak szew nie unosi tkaniny, a wzorowi brak konsekwencji. Mimo defektów niewątpliwie warto przymierzyć, jak na nas leży. Na pewno kostium, jaki daje publiczności film, służy temu, żeby wyraźniej poczuć się człowiekiem. Takim, który wierci się na widowni, wzdycha, siąka, mlaszcze, nieraz zachichocze, a wreszcie – mimo że oglądał czujnie – odniesie wrażenie, że coś mu umknęło, nie wszystko zajarzył.

Jak celnie ujął David Ehrlich w „Indiewire”: „To nie kolejny film Bonga o tym, jak bardzo nienawidzi kapitalizmu, ale pierwszy o tym, jak bardzo kocha ludzi”. W czym wyraża się to rzadkie uczucie? Wyobraźmy sobie przyszłość, gdzie obdarzeni najbardziej zaawansowaną technologią ludzie są niezdarni, opieszali, nieuważni i nadal trudno im się skupić. Obsługując futurystyczną maszynerię, która wypluwa z siebie cuda, niemal nie zwracają uwagi na produkty innowacyjnej myśli, poświęcając się rzucaniu monetą i rozmaitym zręcznościowym sztuczkom przywodzącym na myśl gonggi/hacele ze „Squid Game”.
W tle głównej akcji „Mickey 17” przemieszczają się postaci, które ciągle coś mylą, upuszczają, nie mogą czegoś znaleźć. Prędzej ktoś tu się zagapi, niż coś dostrzeże, przejęzyczy, zamiast celnie wypunktować. Doskonały świat niepotrzebny dla niedoskonałych ludzi? Komuś w pracy nie chce się przerwać gry na padzie, bo przechodzi właśnie ostatni level. Osobiste zajawki wkręcają bardziej niż abstrakcyjne cele zawodowe. Robota, choćby nie wiem, jak ważna, okazuje się błaha i służy koniec końców do zarabiania pieniędzy.
Bong mówi, że chciał stworzyć s.f., w którym członkowie załogi statku kosmicznego pod skafandrami noszą dziurawe skarpety. Dotąd traktował swe postaci dość cynicznie. Kibicował im tylko do czasu, podkreślał, że wszyscy są skazani na zagładę. Tu stwarza piekło dla swego bohatera, ale to tylko etap, z którego znajduje wyjście. Podczas seansu przypomina się „Substancja” – wstrzykiwanie czegoś dziwnego i pastwienie się nad postacią jest najwyraźniej znakiem naszych czasów. Patrzenie na to, jak się pacjent zachowa, czy będzie malowniczo cierpieć, przywołuje rozrywkę powszechną w internecie. Niby wiemy, jakie jest ryzyko, ale i tak się zgadzamy, że przy użyciu odpowiednich chemikaliów można osiągnąć dowolny efekt, choć nie można być pewnym, że się go powtórzy. Stąd w centrum tak skonstruowanej rzeczywistości stoi Odzyskiwacz – piekielna dziura, która zrecyklinguje wszystko, w tym również Mickeya. Czułość, z jaką ekranowy świat pastwi się nad bohaterem, podana jest w filmie w dawce śmiertelnej. Rozwiązanie fabularne, które multiplikuje głównego bohatera, zdaje się chwilami nielogiczne. Zastanawia, dlaczego inni, ważniejsi członkowie wyprawy, nie mają kopii, które w razie potrzeby można wydrukować.

Robert Pattinson jako Mickey potwierdza, jak utalentowanym jest aktorem
Decyzję o tym, aby w roli Mickeya 17 obsadzić Roberta Pattinsona, Bong podjął, zobaczywszy „Good Time” braci Safdie, ale jak przewrotnie dodaje, decyzję, aby zagrał on również Mickeya 18, podjął dopiero po zobaczeniu „The Lighthouse” w reżyserii Roberta Eggersa (ostatnio „Nosferatu”). Tam właśnie dostrzegł gejzer szaleństwa aktora. Pisanie scenariusza kończył z jego rysami w myślach i nakreślił postać typowego pechowca o naturalnym darze dowcipu mówionego z kamienną twarzą. Z tą umiejętnością Pattinson mógłby grać w filmie Charliego Chaplina czy „Zezowatym szczęściu” Andrzeja Munka. A przecież ambitny performer, grający w filmach Davida Cronenberga czy Claire Denis, rzadko wykorzystuje swój talent komiczny. Grać kogoś zwyczajnego, z kim łatwo się utożsamić – to też nowość w emploi aktora.
Mickey ma nie tylko charakter, lecz także duszę, jest świadom swoich przeżyć oraz uczuć w każdym kolejnym wydruku. Mickey stanowi całość i tu tkwi jedna z niekonsekwencji między jego 17 a 18 wersją.

W filmie dwóch Mickeyów spotyka się na krawędzi jak strony tej samej monety. Ten moment spotkania sobowtórów zdaje się najsłabszym w dramaturgii filmu, bo postać rozdziela się po prostu na dobrą i złą, spokojną i agresywną, a przekaz o dwóch biegunach zdaje się w tak złożonej strukturze zwyczajnie zbyt ubogi. Zanadto uproszczony, bo jeden Mickey na ekranie mieści w sobie wszystko, ogrom niuansów, a dwóch nie ma innego wyjścia, jak uplasować się na krańcach kontrastu.
Zbieżność fabuły filmu „Mickey 17” ze sprawami, którymi żyje świat, potęguje wrażenie tu i teraz
Odpowiedź na pytanie, czemu reżyser potrzebował aż 17 Mickeyów zamiast książkowych siedmiu (film jest adaptacją książki Edwarda Ashtona „Mickey 7”), znajdujemy w koreańskim kinie rozumianym jako hybryda płynnie przeskakująca między gatunkami. Ta widmowa cecha dostrzegana w ponad stuletniej historii jest nadal powszechna w produkcjach z Korei. Zanim nie przejęły jej amerykańskie produkcje, takie jak „Wszystko wszędzie naraz”, często była odbierana pejoratywnie. Rys groteski, swoistej przesady, nadmiaru pomysłów, jakimi żongluje narracja, działa oszałamiająco, jednak stwarza też wrażenie przesytu, rozmycia znaczeń. W „Mickeyu 17” dzieje się tak w scenie potyczki ze stworami przypominającymi pancerniki. Wzorem dla Bonga była „Bitwa o Algier[1] ”. Włączanie wojennych wątków do s.f. nikogo nie dziwi, rozpadanie się filmu na różne konwencje, też nie, ale już happy end w czarnej, sarkastycznej komedii budzi niemałe wątpliwości.
Zbieżność ze sprawami, którymi żyje świat, potęguje wrażenie tu i teraz. Jest ono jednak tylko złudzeniem kina, za które warto je kochać tak bardzo, jak Bong kocha ludzi. W filmie nakręconym w 2022 roku postać polityka Kennetha Marshalla, grana z dużą przesadą przez Marka Ruffalo, zostaje muśnięta kulą w policzek. Lider wzorowany na konkretnych postaciach marzy o kolonizacji „czystej białej planety pełnej superludzi”. Wszelkie zbiegi okoliczności wydarzyły się już po zakończeniu produkcji – to komplement dla twórcy. Satyra polityczna, jaką bez wątpienia jest „Mickey 17”, została oparta na wydarzeniach, które miały miejsce wcześniej, ale przewidziała kolejne zdarzenia i aktorów na publicznej arenie. Co ciekawe, Bong dopisał żonę dyktatora, której nie ma w powieści Ashtona. Uznał, że demoniczne małżeństwo jest bardziej przerażające niż pojedynczy lider. To, że można mordować, dając buziaczki, i że za reżim odpowiada bezwolny dzidziuś sterowany przez manipulacyjną mamusię, stanowi kolejną warstwę wielopiętrowej opowieści.
Najlepsze jest jednak dno. Tam utknął biedak, kiedyś znany jako Mickey Barnes, a teraz któraś jego wersja. Nikt go nie ratuje, bo przecież i tak będzie wydrukowany na nowo. Zapamiętam go tak, jak przywitał go kumpel, ten sam, który namówił go na makaroniki: „Miło było cię poznać, miłej śmierci życzę!”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.