Jeff Nichols uruchomił fotografie, które samemu wiąże się w treść, odwracając kolejne strony książki. Ale ostatecznie oglądamy nie album, lecz film. To coś ma scenariusz i tu zaczynają się problemy. Na błędach „Motocyklistów” niech uczą się hulajnogiści.
Długo stanowili największy postrach dróg, dopóki nie pojawili się ich następcy – hulajnogi elektryczne. Teraz to oni uformowali gangi, dostępne niegdyś tylko dla motocyklistów. Jeżdżą w ciągach zamiast w szeregach.
Wyprostowani na baczność, obojętni na smaganie wiatrem, dzierżą dumnie wąski pręt kierownicy i stoją sztywno stópka obok stópki, jakby bali się przekroczyć wąski próg dzielący ich od prędkości aut. Ciency tak, żeby akurat mieścili się w martwym punkcie. Lodowato spokojni niczego nie potrzebują, tylko na światłach dawkują sobie stęchły oddech e-papierosa. Przecinają miasto zasłuchani w muzykę na airpodsach, aby nie słyszeć klaksonów ani krzyków pierzchających z chodnika pieszych. Bezszelestni, przezroczyści nie istnieją, zanim nie śmigną obok niczym perszing. Poderwą nieruchawe stado ptaków, zostawią rozchybotaną kępę łąki kwietnej. Zostaje po nich smuga kondensacyjna zdumienia. Mkną dalej nieobecni, ukryci za odblaskowym szkłem okularów, ślepi na cokolwiek poza radością pędu. Napędza ich paliwo, niewidocznym strumieniem czerpane z gniazdek elektrycznych, gdy hulajnogi słabnąc, tulą do siebie uformowane w stosy na pace ciężarówki. W ciemności widać, jak mrużą zmęczone od jazdy oczy. Gdzie są wtedy hulajnogiści i czy zdążyli tam, gdzie było im śpieszno, nim porzucili gdzie bądź, choćby na środku ścieżki, błyskawiczne wehikuły?
Może za wiele lat, gdy hulajnogi elektryczne staną się kolejnym oldskulowym środkiem lokomocji, o których sędziwi dziadkowie trzęsącym się głosem będą opowiadać wnukom, jak odważnie na nich śmigali, powstaną filmy o hulajnogach właśnie, takie jak ten o motocyklach. Sławiące zmysłową przyjemność przemieszczania się wyklętych, zaszczytną przynależność do grona wyrzutków, solidarność w grupie nieakceptowanej przez zwykłych zjadaczy chleba. Zwyczaj parkowania na trawniku umyślnie, żeby denerwować sąsiadów. Satysfakcja, gdy się kogoś przestraszy, hamując ostro tuż przed jego nosem. Wrażenie, jakie robi się na kimś, kogo chce się poderwać, więc każe objąć siebie w talii i ciągnie za sobą w szaleńczą rajzę. Wszystkie te rzeczy znajdą się w filmie „Hulajnogiści”, który, zaznaczmy, nie ma jednak szans na wyrafinowane fryzury ani kostiumy, gdyż społeczność przemierzająca miasto na ruchomych podestach z pionową rurką nie wykształciła wspólnego sznytu. Trudno. Trzeba się uczyć od starych subkultur (piękne przestarzałe słowo), jak to się robi, żeby wyglądać podobnie, a różnie, lecz zawsze szałowo (kolejny archaizm), tak żeby od razu wiedziano, czym przyjechałeś.
Jeff Nichols po raz kolejny opowiada o wspólnocie
Wróćmy zatem do końca lat 60. w Chicago, by pobrać lekcję stylu. Jesteśmy w pubie. Siedzący przy barze chłopak ma zaczesane do tyłu półdługie włosy, postrzępioną skórzaną kurtkę z naszywką na plecach. Czaszka, skrzyżowane włócznie i gotycki napis „Vandals” mówią wszystko. Nie musi się odwracać, żebyśmy zobaczyli podarte na kolanach jeansy, kowbojki, łańcuchy, sygnety, tatuaże – i tak wiemy, z kim mamy do czynienia. Rzucanie na blat kluczyków z brelokiem albo obracanie ich palcami, by zwrócić na nie uwagę, to, umówmy się, słaby wstęp do autoprezentacji. Ostryż się i ubierz tak, żeby było jasne na pierwszy rzut oka – należysz do hulajnogistów. Czy spotka cię taka nienawiść jak członka gangu Wandali, nie wiadomo, ale upewnij się na wszelki, że twoi ludzie przybędą z odsieczą. Nigdy nie wiadomo, co komu przeszkadza: hałas przejeżdżających w środku nocy motorów albo właśnie upiorna cisza nacierającej nie wiadomo skąd hulajnogi.
Zależy, kogo spotkasz. Dlatego najlepiej przemieszczać się od razu w grupie.
Oby nie tak łatwo było stać się jej członkiem. Wymyśl jakieś rytuały, zasady wstępu, może składkę, bo inaczej będziesz mieć ziomków, tylko kiedy wiatr zawieje. A ty ostatecznie musisz przecież na gangu polegać. Po co ci takie grono? Oto jest pytanie. Przynależność do jakiegoś klubu, najlepiej oczywiście elitarnego, to sprawa, którą możesz się pochwalić. Nie każdemu dana. Macie swoje tajemnice i tak dalej. Nie jesteś sam. Tylko problem może się pojawić, jak już będziesz chciał z tego klubu uciec.
Jeff Nichols, twórca „Motocyklistów”, interesuje się różnymi wspólnotami. W jednym swoim filmie portretuje sektę wierzącą trudno powiedzieć w co, ale na pewno w liczby, i chłopca o cudownych zdolnościach, który ma służyć za wybawiciela. Chłopca porywają i trzymają na farmie, czekając na zapowiedziany koniec świata („Midnight Special”, 2016). Innym razem Nichols opowiada o szybko zawiązanym, tajemnym bractwie mężczyzn, którzy mają pomścić zabitego syna jednego z nich, napadając na jego mordercę („Mud”, 2012). Rodzaj lokalnej więzi milczenia powstaje też, aby chronić małżeństwo międzyrasowe, zawarte nielegalnie w latach 60. w Virginii przez białego faceta i czarną kobietę, którzy wspólnie mieszkają i wychowują dzieci („Loving”, 2016). Wspólnota jest ludziom potrzebna, ale też staje się opresją – to generalnie myśl przewijająca się przez filmy Nicholsa. Wychowany i chyba nadal mieszkający w Arkansas, poza wielkimi filmowymi centrami woli opowiadać o małych społecznościach, życiu na wsi, gdzie parcie na przynależność do lokalnej struktury jest jeszcze większe niż w mieście. Jedna z anegdot mówi, że Nichols odrzucił propozycję napisania scenariusza do pierwszej części horroru „Ciche miejsce” (2018) Johna Krasińskiego, który stał się kasowym przebojem i doczekał się dwóch kolejnych kontynuacji. Odmówił, bo nie zna się na życiu w mieście. Czekał, aż wrócą do niego z sequelem, którego akcja toczy się na prowincji, ale to już nie nastąpiło. Nichols sam dotarł więc do bram miasta, pozostając raczej na jego obrzeżach, ale może dzięki temu wreszcie ściągnął na siebie uwagę, jakiej nie miał żaden z jego pięciu wcześniejszych filmów.
O świecie motocyklistów w filmie Nicholsa opowiada kobieta
Wydęte wargi, przekrzywiona czapka motocyklistówka, zaczepny wzrok, baczki, papa, czyli masywna czarna skóra, a pod nią biały podkoszulek – ten look wylansował Marlon Brando w „Dzikim” (1953). Film o Johnnym, pięknym i fatalnym przywódcy Black Rebels Motorcycle Group, leci akurat w telewizji, gdy inny Johnny (Tom Hardy) siedzi przed odbiornikiem z rodziną. Dzieci i żona nie są dobrym punktem wyjścia, jeśli się chce zrobić karierę zabijaki. Gangsterem nie da się być po godzinach. Ten Johnny jest przede wszystkim odpowiedzialny, więc zakłada grupę Wandali i zostaje ojcem tych wszystkich obwiesi w Chicago, a potem w innych miastach, którzy nie mogą nigdzie znaleźć miejsca, więc mają ciągle odpalony silnik. Realizuje w ten sposób fantazję o męskim oddziale, najlepiej bez przemocy, i pozostaje w nim samcem alfa, którego trzeba pytać o zgodę w każdej sprawie.
„Dziki” nie jest wyjątkiem, kultura motocyklowa w Stanach wtedy kwitnie, zwłaszcza karierę robi reportaż Huntera S. Thompsona o Hell’s Angels – Aniołach Piekieł. Jednak facet pracujący na budowie w latach 60. raczej nie czyta książek, a Brando na ekranie przedstawia się cokolwiek seksownie. Zasugerowany, niespełniony wątek homoerotyczny stoi w centrum „Motocyklistów”. Johnny nie może być dziki w pełni. Dlatego zapatrzony w Benny’ego (Austin Butler) i wobec niego bezkrytyczny próbuje realizować się przez młodszego przystojniaka, trochę mu ojcując, a trochę go uwielbiając, i próbuje namaścić swego następcę, który jednak odrzuca taką schedę.
Całość tego układu to jednak trójkąt, w którym oprócz Johnny’ego i Benny’ego jest również Kathy (Jodie Comer) i to ona właśnie opowiada o świecie motocyklistów. Zakochana w Bennym, ale chcąca, by zmienił się w Johnny’ego, żeby mogli bezpiecznie stworzyć rodzinne stadło, jest rozdarta między fantazją o niebezpiecznej przygodzie a potrzebą stabilizacji. Udomowienie dzikiego okazuje się trudne, jeśli nie niemożliwe. Benny najpierw ją łapie, a potem tylko ucieka, więc Kathy – osamotniona emocjonalnie – polega w sumie bardziej na Johnnym. Scena między nimi dwojgiem, gdy on przyjeżdża jej coś powiedzieć, ale nie wie jak, więc milczy i odjeżdża z kwitkiem, należy do najlepszych momentów seansu.
Środowisko motocyklistów przedstawione jako obraz do podziwiania
Nichols sam nie wymyślił tego stylu, któremu hołd oddaje w „Motocyklistach”. Zrekonstruował go, zafascynowany słynnym albumem fotograficznym „The Bikeriders” (1968, wznowionym z okazji premiery filmu przez wydawnictwo Aperture). Autor Danny Lyon rozsławił amerykańską kontrkulturę tomem zdjęć uważanym za przełomowe dzieło kanonu nowoczesnej fotografii. Wydany tuż przed premierą „Swobodnego jeźdźca”, sławił estetykę związaną z motocyklami – szorstką, ciężką, skierowaną przeciwko konsumpcjonizmowi. Czarno-białe portrety członków Chicago Outlaws Motorcycle Club są intymne, bo Lyon był jednym z nich. Przez cztery lata sam należał do gangu, robiąc wywiady, zdjęcia i prowadząc taki sam styl życia co jego bohaterowie. Postać Lyona pojawia się w filmie, w nieopierzonego reportera wciela się Mike Faist. Pozwala to widzieć środowisko motocyklistów od razu z dystansu, upozowane, udekorowane jako obraz do podziwiania. Jak butelka piwa ustawiona idealnie, tak by odbijała słońce w chmurze tytoniowego dymu. Film składa się wyłącznie z takich sugestywnych detali, klimatycznych miejsc, ale zwłaszcza kontemplacji męskich twarzy i ich ciał. To marzenie pełne nostalgii o świecie, który nigdy nie istniał, a przynajmniej nie w ten sposób, w jaki został przedstawiony.
Nichols uruchomił kadry, które podczas lektury samemu wiąże się w treść, odwracając strony. Ale ostatecznie to nie album, lecz film. To coś ma scenariusz i tu zaczynają się problemy. Do pewnego momentu scenariusz powtarza narrację albumu – Kathy siedzi w barze zafascynowana i zaniepokojona reakcjami motocyklistów, ostro nią zainteresowanych. Zauważa Benny’ego pochylonego nad stołem bilardowym, który delikatnie się do niej uśmiecha. Przebieg wypadków doprowadza do tego, że Kathy wsiada na motocykl Benny’ego i daje się odwieźć do domu. On siedzi pod budynkiem całą noc i cały dzień. Na asfalcie tylko niedopałki. Chłopak Kathy tego nie wytrzymuje, nazajutrz wyprowadza się. Do tego momentu jest to inscenizacja marzenia. Księżniczka zostaje porwana i zdobyta cierpliwością. Dla ukochanego staje się jak matka, niańczy go i podejmuje za niego decyzje, które obficie tłumaczy do kamery. Jodie Comer precyzyjnie oddaje sposób mówienia i akcent swojej bohaterki, wyćwiczony na nagraniach, które Lyon przekazał Nicholsowi. Reżyser wzorował się na podobnym według metody, ale trashowym filmie z Holly Hunter, o kobiecie, która zleciła morderstwo koleżanki swojej córki z drużyny cheerleaderek („The Positively True Adventures of the Alleged Texas Cheerleader-Murdering Mum”, 1992). Tamta postać też była zbudowana na manieryzmach osoby będącej pierwowzorem. O ile nie cenię wysoko tego sposobu aktorstwa, o tyle trzeba przyznać, że Comer wykonuje wzorowo to zadanie. Gorzej wypada Tom Hardy, imitujący Marlona Brando aż do bólu. Dla mnie to karykatura. Natomiast trzeci w tej figurze Austin Butler po prostu jest bez żadnej głębi, jaśnieje jak ikona na długich, statycznych zbliżeniach. Jego bohater w książce nie miał twarzy, choć Kathy wciąż o nim opowiadała, to Lyon nie odsłonił, jak wygląda na fotografii. Widzimy go tylko z tyłu, w cieniu lub z daleka. Jeff Nichols musiał więc wyobrazić sobie Benny’ego. I zrobił to, niestety, w płaski, powierzchowny sposób. Nie wiemy, co Benny’emu chodzi po głowie i czemu mamy płakać, kiedy znika, skoro nie zdołaliśmy się do niego przywiązać.
Dużo bardziej zasmuca pogrzeb jednego z wandali, na którym członkowie gangu formują szpaler, mimo że matka odrzuca ich honory i pluje Johnny’emu w twarz. Z takich scen, jak również ze sceny zlotu, gdzie jeden z motocyklistów opowiada, jak nie został wzięty do Wietnamu, mimo że bardzo chciał służyć w armii, wynika, z jakimi ludźmi mamy do czynienia. Benny jest dziurą na tym misternie tkanym kilimie. O ile w książce odwróconą twarz treścią wypełnia wyobraźnia, o tyle w filmie tak się nie da. Nie wystarcza po prostu scenariusza.
Reżyser portretuje wszechobecną przemoc fizyczną wobec kobiet
Nichols zawiera w „Motocyklistach” swoje ulubione wątki z innych filmów. Mężczyzn najczęściej pokazuje przy maszynach – autach, motocyklach, dźwigach, koparkach, wiertłach, piłach. Ciekawie jest patrzeć, jak wykonują te czynności naprawdę, a nie tylko udając, że grzebią w silniku. Buty mają utytłane, ręce również. Życie po pracy zaczyna się, dopiero gdy pójdą się umyć i przebrać. Reżyser portretuje też wszechobecną przemoc fizyczną wobec kobiet, które są bite, poniżane i tylko cudem mogą uniknąć gwałtu. Wokół bohaterów rozciąga się rozległa przestrzeń, w którą można ruszyć w każdym kierunku. Oni jednak siedzą na kupie, tłocząc się w niewielkich przestrzeniach, walcząc o hierarchię, o to, kto kogo zdominuje.
Nie wierzę w wiele rozwiązań. Dokąd ucieka Dziki i jakim cudem wyrywa się z grupy? Po co dorosły facet, szef gangu, staje do walki z dzieckiem? „Motocykliści” to film o kryzysie wieku średniego. O lęku, że nadchodzą młodzi, którzy niczego nie rozumieją i wszystko zepsują. Może rzeczywiście tak było, że kres bikerów przyszedł wraz z bandyterką i narkotykami. A może musi się skończyć każda era. Co zostaje po filmowej opowieści? Chyba tylko gorycz, że hulajnogiści nadchodzą.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.