„Priscilla” Sofii Coppoli, pokazana premierowo na 80. Festiwalu Filmowym w Wenecji, oddaje siłę dziewczyńskiego zauroczenia. Każda z nas na jakimś etapie życia spotkała swojego Elvisa, który przesłonił jej świat. Żona króla rock’n’rolla tak wolno budzi się z tego snu, że nie starcza seansu.
Jak pachnie zauroczenie? Stan rozmarzony, wypełniony rojeniami o miłości. Często (choć nie tylko) zdarza się w wieku dorastania, gdy najbardziej na świecie łaknie się bycia zakochanym, a nie wierzy, że kiedykolwiek uda się kogoś nawet pocałować. Dla mnie to pierwsze silne zakochanie ma nuty wody toaletowej Indian Summer Priscilli Presley. Flakon z zaczepną nakrętką podkradałam mamie, zanim dostałam własny pod choinkę czy na urodziny. Żaden inny stojący przy lustrze zapach: Angel, Currara, Poison czy Black Opium, nie liczył się dla mnie tak, jak cytrusowa, rozgrzana słońcem kompozycja z nazwiskiem Presley. Wiedziałam, że to była ukochana Elvisa – ulubionego piosenkarza mamy. Z nadzieją psikałam się na szkolną dyskotekę czy spacer po parku. Może właśnie tym razem ktoś zwróci na mnie uwagę?
Gdy wreszcie tak się stało i dotarło do mnie, że jestem dostrzeżona, niemal od razu zmieniłam zapach. Jakbym poczuła się nagle kimś innym – kobietą, która coś przeżyła. Nikt nie dostrzegał mojej przemiany, ale czułam ją mimo to. On używał wtedy Eternity Calvina Kleina, który wciąż kojarzy mi się z emocjami, które mną wtedy targały.
Walka z romantyczną ideą miłości wydaje się z góry przegrana
Miłosna pasja kryje się pod tyloma niby nic nieznaczącymi działaniami. Chęć, aby przypodobać się swojej sympatii. Marzenie, by znaleźć się blisko, dotknąć, poczuć czyjś zapach. Nie tylko się napawać, lecz także zrobić coś ponad swoje siły, aby zaimponować tej jednej osobie, która najczęściej wcale tego nie doceni.
Mężczyźni częściej ujawniają motor swoich działań, jakim jest zakochanie – w końcu tego od wieków uczą poezja i epos rycerski: by składać hołd kobiecie, choćby nie wiem jak było to bezsensowne. Cóż, że Dulcynea, ukochana Don Kichota, okaże się daleka od wyśnionego ideału. Dla niej warto pokonać wszystkie wiatraki, nie ma bowiem silniejszego żywiołu niż zakochanie.
Kobiety były zwykle uczone, by czekać, aż on ją wybierze, co najwyżej przesłać uśmiech lub magnetyczne spojrzenie. Uwieść tak, by miał poczucie, że to on podjął decyzję. Rozsmakować się w uległości. Słodko jest, gdy nasze szczęście zależy tylko od jednego: czyjejś decyzji o kochaniu.
Chciałybyśmy myśleć o sobie jak o samostanowiących, autonomicznych istotach, choć tyle rzeczy robimy z zauroczenia, że trzeba je uznać za jedną z głównych sił rządzących ludzkim życiem.
Walka z romantyczną ideą miłości wydaje się z góry przegrana. Lepiej przyznać, że zaślepienie to sztorm, i zobaczyć siebie na jego fali. Dzięki chęci zaimponowania ukochanej osobie można na przykład dostać się na prawo na Harvardzie, jak Elle Woods w „Legalnej blondynce” (2001), albo jak Jenny z „Była sobie dziewczyna” (2009) wyrwać się spod klosza i domowego terroru, by dowiedzieć się (metodą prób i błędów), czego się naprawdę chce. Ta druga droga – nastolatki uwiedzionej przez starszego o dekadę chłopaka, przypomniała mi się podczas seansu „Priscilli”. Nie trzeba od razu Elvisa, żeby czuć to, co zdarzyło się uczennicy szkoły podstawowej oczarowanej przez dorosłego mężczyznę, która miała potem zostać jego żoną. Przecież chyba każda z nas spotkała kiedyś na swojej drodze kogoś, dla kogo straciła głowę. Najczęściej jest to pierwsze uczucie, które na pewien czas wycina wszelkie pragnienia, potrzeby, plany, relacje z innymi ludźmi. Czasem taki odmienny stan świadomości zdarza się na innych etapach życia, jak przytrafiło się to choćby Emmie Bovary. Wypełniają nas wtedy wyłącznie tęsknota, fantazja i pragnienie ukochanej osoby. Sugestywne oddanie tego uczucia jest największym sukcesem filmu Sofii Coppoli.
Priscilla Presley i Elvis: Dziecko przebrane za kobietę i niedojrzały mężczyzna
Ona ma 14 lat, gdy do jej świata wkracza 24-letni idol we własnej osobie. Zostaje mu podana na tacy jak zamówienie z dowozem. Dlaczego właśnie ona? Nic nie robi w tym kierunku, by się do niego zbliżyć, po prostu akurat jest na miejscu – śliczna, niewinna, milcząca. Choć wiele filmów dotąd portretowało partnerkę Elvisa w jego tle, żaden nie spojrzał na nią z takiej strony.
Oficjalny powód zaoferowania towarzystwa nastolatki gwiazdorowi to chęć rozweselenia go podczas służby wojskowej w Niemczech. Dziewczyna z Teksasu o słodkiej buzi uśmierzy tęsknotę za ojczyzną i matczyzną, Elvis jest bowiem w żałobie po niedawnej śmierci matki. Na melancholię weźmie ją nawet bardziej niż na fakt, że jest czymś więcej niż znanym piosenkarzem – jest żywą fantazją. Zresztą muzyki Presleya prawie nie słychać w tym filmie, bo nie o nią tu chodzi, tylko o magnetyzm uwiedzenia. Coppola umie pokazać odurzenie, klatkę przyjemnego bólu pragnienia.
Elvis kusi Priscillę kruchością, uważnym spojrzeniem, sennym sposobem mówienia, troską o detale. Błyskawicznie przekracza granice, pozornie się otwiera i zaczyna mówić o sobie niby intymnie. Wprawdzie kluczowe sprawy pomija, swoje romanse, konflikty i nałogi przemilcza, a na pytania odpowiada wymijająco. Mimo to jego sposób bycia wszystkich uwodzi, każdej osobie dając poczucie, że obcowanie z nim jest wyjątkowe. Nie mamy tu do czynienia ze stereotypowym samcem, chełpiącym się potęgą i dokonującym podboju. Elvis w filmie Coppoli chce być odbierany jako delikatny i wrażliwy. Nieco wycofany, otaczający dyskrecją swoją prywatność – taki chce się jawić, podczas gdy wiedzie życie publiczne i to, z kim się całuje, jest przecież na sprzedaż.
Słodycz i smutek maskują nie tylko drapieżność, ale i przemoc. Maleńki, kobiecy rewolwer to pierwszy prezent, jaki dostaje Priscilla, gdy tylko przeprowadza się do partnera. Wspólne strzelanie przerywa długie okresy spędzane razem w łóżku po lekach nasennych. Jawa jest przedłużeniem snu. Co lepsze: odrętwienie czy fatamorgana Vegas?
Mężczyzna od początku gra niedostępnego i daje Priscilli do zrozumienia, że ma w życiu tyle rzeczy ważniejszych od niej, że powinna się cieszyć, że właśnie ją wybrał, więc przez sam ten fakt jest wyjątkowa. Wkręca ją w bajkę.
Jest marzeniem powszechnym, by chłopak przyjechał po dziewczynę i czekał na nią pod domem w swoim samochodzie – ale żeby to był Elvis, wydaje się nie do pojęcia. Może dlatego Priscilla długo nikomu nie mówi o swojej sympatii. Zresztą nie ma przyjaciół przez to, że wraz z mamą i ojczymem przenosi się raz za razem do kolejnej bazy wojskowej. O Elvisie wiedzą jedynie rodzice, przeciwni jej wyborom tylko początkowo, potem i tak zrywają więzy z córką i przekazują odpowiedzialność za nieletnią innej dorosłej osobie. Dagmara Domińczyk w roli matki Priscilli tworzy złożoną, niejednoznaczną postać.
Priscilla staje się niejako młodszą siostrą Elvisa, pozostawioną pod kuratelą jego surowego ojca, gdy chłopak przebywa na planach filmowych i wiedzie celebryckie życie. Jakby pod bramą Gracelandu stał paczkomat, jest przysyłana i oddawana z reklamacją. Trwa to latami, niby dlatego, że najpierw, zanim zostaną małżeństwem, ona ma skończyć katolicką szkołę. Gdy jej się to udaje, sytuacja jednak się nie zmienia. Układ oparty na skoncentrowaniu całego życia wokół spraw mężczyzny i braniu kobiety jak zabawki, po czym odrzucaniu jej, kiedy się znudzi, panuje między nimi nawet wtedy, gdy są już po ślubie, gdy ona jest w ciąży, a także gdy ich córka jest już na świecie. Zanim Priscilla zacznie należeć do siebie samej, mija cały seans. Jej wyzwolenie się, kiedy odjeżdża przy dźwiękach „I will always love you” Dolly Parton – hymnu wszystkich osób, które ocknęły się z toksycznego związku – jest ostatnią, a powinno być pierwszą sceną filmu o kobiecie przebudzonej z hipnozy miłości.
Czy warto obejrzeć „Priscillę” Sofii Coppoli?
Reżyserka Sofia Coppola jak nikt potrafi pokazać duszny, klaustrofobiczny świat luksusu, który zatruwa poczuciem winy i samotności oraz daje poczucie nierzeczywistości. Z niezwykłym talentem odmalowuje dziewczęcą wyobraźnię uwięzioną w wiecznym marzeniu. Do tego kluczowego momentu, gdy bohaterki jej filmów mają wreszcie przestać cierpieć, znaleźć jakiś sens i zacząć być szczęśliwe, nigdy nie dochodzi.
Życie wydaje się tym kobietom czymś, co było kiedyś przez moment odczute. Dziewczynom z filmów Coppoli brakuje wzruszeń, karmią się okruchami wspomnień. Siostry z „Przekleństw niewinności” (1999), mężatka z „Między słowami” (2003), królowa „Maria Antonina” (2006) czy uczennice żeńskiego internatu opiekujące się chorym żołnierzem w „Na pokuszenie” (2017) – wszystkie je łączy poczucie pustki, braku sensu, którego nie ma czym wypełnić.
„Priscilla” pozostawia niedosyt w porównaniu z najlepszymi filmami reżyserki, może dlatego, że adaptacja książkowej autobiografii „Elvis and me” przyjmuje za pewnik jej punkt widzenia. Nie różnicuje go, nie przygląda mu się z różnych stron, nie stawia znaków zapytania. Ogranicza się tylko do czasu, gdy zaczarowana kobieta wciąż jest pod wpływem złudzenia. Chciałoby się poznać skrawek jej życia, kiedy jest już sobą, przebudzona z hipnozy. W tym kontekście „Priscillę” ogląda się jak osobiste wyznanie bohaterki i producentki filmu, która na konferencji prasowej festiwalu w Wenecji powtarzała, że mimo odejścia od męża wciąż go kochała i kocha. W kontekście tego zwierzenia zaskoczeniem jest zwłaszcza brak życia seksualnego z Elvisem. Mężczyzna pożądany przez tłumy nie chce czy też nie potrafi stworzyć bliskości w związku. Nie wiemy, gdzie, z kim i czy w ogóle realizuje się erotycznie. On i Priscilla mają dziecko z jednego z nielicznych zbliżeń przez długie lata. Potrzeby partnerki pozostają niezaspokojone.
Błędem Coppoli jest to, że w głównych rolach obsadziła równolatków, choć tematem tej historii jest różnica wieku. Jak to jest być zawsze najmłodszą w gronie dorosłych, zostało pokazane, ale dekada dzieląca wiek 14 i 24 lata jest ogromna, by nie powiedzieć: kluczowa. We wspomnianym wcześniej filmie „Była sobie dziewczyna” Lone Scherfig różnica wieku między Carey Mulligan grającą nastolatkę a Peterem Sarsgaardem w roli uwodziciela wynosiła lat 14, choć ich pierwowzory – bo scenariusz Nick Hornby oparł na wspomnieniach brytyjskiej dziennikarki Lynn Barber – dzieliło aż ćwierć dekady. Dominacja starszego partnera i jego infantylność, niedostrzegana przez dużo młodszą partnerkę, stanowi istotny wątek takich romansów.
Decyzję castingową, by Elvis i Priscilla wydawali się w podobnym wieku, może uzasadniać przyjęta nierealistyczna optyka dziewczyny. Jednak w rezultacie nie daje poczucia, że mamy tu do czynienia z manipulacją dziecka przez niezrównoważonego dorosłego.
Elvis zmienia kolor włosów Priscilli, mówi jej, jak powinna się malować, czesać i ubierać. Ledwo co obejrzeliśmy „Barbie”, a już widzimy, jak żywą lalką bawi się dorosły mężczyzna. Wyglądająca jak jedna z nich Cailee Spaeny trzyma na twarzy niemal ten sam grymas. Daje sobie zawiązywać kokardy, trefić włosy. Sztywno chodzi w kwadratowych lakierkach. Sprawia wrażenie, jakby nic nie czuła, przez moment tylko przestraszona, gdy Elvis rzuca w nią krzesłem. Na jej buzi nie malują się kpina, zdumienie albo satysfakcja. Od początku do końca zdaje się niemal taka sama. Odbiera Priscilli wewnętrzne sprzeczności i choćby cień niekonsekwencji. To rola płaska i powierzchowna.
Za to Jacob Elordi („Euforia”, „The Kissing Booth”) gra świetnie – jego Elvis nie pada ofiarą własnego talentu, nie zostaje też niczyim dłużnikiem jak Austin Butler, który oddał roli ciało i duszę, wyniszczając się psychicznie dla Elvisa, o czym dziś mówi. Presley w filmie Coppoli to po prostu psychopata-uwodziciel, wilk w owczej skórze, brutal przebrany za wrażliwca. Ktoś, kto skrzętnie ukrywa swoją prawdziwą naturę i doszedł w tym do mistrzostwa. Gdy grana rola go zmęczy, odcina się tabletkami nasennymi. Nie oglądamy go prawie jako artysty, który zadawał ze sceny wyzywające pytanie: „Dlaczego ja, Panie?” w jednej z ulubionych pieśni gospel. Ten człowiek o nic nie pyta, nad niczym się nie zastanawia. To Elvis domowy, płytki i nieznośny. Okrutny, porywczy, z zewnątrz pluszowy, a w środku zimny.
Filmowo zabrakło w „Priscilli” scen, szczegółów, które mogły być pamiętne. Spośród wielu filmów o kobietach lalkach, które biorą udział w tegorocznym konkursie w Wenecji – jak „Biedne istoty” Giorgosa Lanthimosa czy „The Beast” Bertranda Bonella – ten wydaje się sparaliżowany magnetyzmem. Zanim się budzi z odrętwienia, już są napisy końcowe. Wyleczyć się z zauroczenia bywa trudno, ale gdy wreszcie to nastąpi, wszystko wygląda inaczej. Niezależnie od tego, czy w latach 60. XX wieku, czy teraz. Czasy się zmieniają, a mechanizm pozostaje ten sam. Jak w powieści Bolesława Prusa – wszystkie czasem bywamy Wokulskimi zaczarowanymi przez lalkę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.