W nagrodzonym Złotą Palmą w Cannes filmie „W trójkącie” szwedzki reżyser Ruben Östlund zaprasza na imprezę z okazji końca świata. Apokaliptyczny ton przeplata się ze zjadliwą ironią. Powstała bezkompromisowa satyra na temat pogłębiających się nierówności społecznych.
Tytułowy „trójkąt” odnosi się do miejsca na twarzy między brwiami a nasadą nosa. W prologu dowiaduje się o nim model Carl (Harris Dickinson), gdy od tuzów świata mody usłyszy złośliwy komentarz na temat pomarszczonego „smutnego trójkąta” (angielski tytuł to „Triangle of Sadness”). Zmarszczki mimiczne? Przecież to niedopuszczalne, od czego jest botoks? Podobnie jak w poprzednim „The Square”, Ruben Östlund bierze na warsztat temat nierówności społecznych. Wrzuca swoich bohaterów – przedstawicieli współczesnych elit – w wir niespodziewanych sytuacji, w których zaburza się hierarchia, a role odwracają. I z uśmiechem urwisa obserwuje, co się wydarzy. Jedno jest tutaj ewidentne. Reżyser musiał mieć niezły ubaw, kręcąc tę złośliwą satyrę.
Droga na dno
Skrajnie odmienne opinie na temat filmu „W trójkącie” (wśród nich epitety: „arcydzieło” i „najbardziej obrzydliwy film roku”) biorą się z różnicy w odbiorze zaproszenia do spektaklu bezlitosnej chłosty i obśmiania zadowolonych z siebie ultrabogaczy. Carl i jego dziewczyna, influencerka Yaya (Charlbi Dean), spotykają ich na pokładzie luksusowego jachtu. Nie znamy celu podróży, zresztą nie ma on znaczenia, od początku jest jasne, że wszyscy (poza obsługą) znaleźli się tam, aby potwierdzić swoją pozycję społeczną i przynależność do promila najbogatszych ludzi na Ziemi. Wśród nich są: cyniczny rosyjski oligarcha, potentat branży technologicznej, małżeństwo, które zdobyło fortunę na sprzedaży broni. Nie sposób się z nimi nudzić.
O tym, że rejs nie obejdzie się bez przeszkód, domyślamy się, gdy poznajemy kapitana statku, granego z werwą przez Woody’ego Harrelsona. Ten niewylewający za kołnierz, zadeklarowany marksista ma bezpieczeństwo rejsu (i jego pasażerów) w głębokim poważaniu. Gdy pojawią się komplikacje, przygotujcie się na sceny, które przypomną wam miks „Titanica” i „Wielkiego żarcia”, podlane jadowitym czarnym humorem z „Monty Pythona”. Mam przesłanki, aby uważać, że sekwencja wymykającej się spod kontroli wystawnej kolacji przyprawi niektórych widzów o… chorobę morską. Reżyser zabiera nas w podróż do najgłębszych otchłani ludzkiej duszy. Drogę na dno znaczą ekskrementy i wszelkie wydzieliny, jakie wydobywają się z ciała. Ostrzegam: będzie śmierdziało.
Statek głupców
Źródła krytyki społecznej (i estetyki) Östlunda nie są nowe, bo jego rejs nawiązuje wyraźnie do motywu statku szaleńców, znanego od średniowiecza. Osoby niesprawne umysłowo lub uważane za szalone niekiedy wysyłano w podróż morską z bliżej nieokreśloną destynacją. I tak, wszystkie przywary pasażerów (pycha, łakomstwo, chciwość) możemy odnaleźć na obrazie „Statek głupców” Boscha. Zabawne są analogie, gdy zestawi się te dwa dzieła. Rolę błazna w filmie gra… influencerka. Zresztą, podobnych cytatów jest więcej. Finałowa część odświeża motyw znany z „Władcy much”.
Jeśli czegoś „W trójkącie” brakuje, to subtelności debiutanckiego „Turysty”. Cel satyry jest od początku określony jasno. Ta znaczona wykrzyknikami dosłowność może irytować. Ale jeśli poddacie się fantastycznej energii tego filmu, to kino zafunduje wam najlepszą imprezę z okazji końca świata. Bo apokaliptyczny ton i poczucie przemijania są tutaj wyraźnie wyczuwalne. Po seansie zostaje z nami myśl, że z jakiegoś powodu ludzie w każdej sytuacji tworzą hierarchie, miejsca, w których są równi i równiejsi. I chyba nic się z tym nie da zrobić. A może jednak? Montaż, zdjęcia, efekty wizualne i dźwiękowe służą podkreśleniu nieuchronnego konfliktu, który przybiera momentami zabawną, przerysowaną, slapstikową formę. Dodajmy do tego najwyższej próby aktorstwo i wynik jest oczywisty. Druga Złota Palma w karierze Östlunda to nie przypadek – oto nowy mistrz satyry.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.