Nie są to „Duchy z Inisherin”, ostrzegam, będzie płacz, że kupiony był bilet, a kasy nie da się odzyskać. Zapyziała wyspa u wybrzeży Europy, a na wybrzeżu tej wyspy mieścina. Tam toczy się akcja „Wrednych liścików”. Imbryk z herbatą ubiera się tu w śpiworek, a kobiety noszą kapelusze, które jakby ktoś zmiażdżył butem. Domki są słodkie, kwiatki suszone, serwety ażurowe. Nic się tu nie dzieje, choć dopiero co skończyła się pierwsza wojna światowa. Zdaniem bohaterów tej historii życie nie polega na niczym więcej niż na tym, że obgaduje się sąsiadów.
Do stu tysięcy kartaczy! Zdejmuję transparent „STOP WULGARYZMOM” i powiem wreszcie, jak się sprawy mają. Dość rżnięcia głupa i owijania w bawełnę. Nie podoba się? Idź się gonić. Co tam mamroczesz? Że psuję polszczyznę? Nie zawracaj mnie tu kontrafałdy. Szczerze mówiąc, chromolę savoir-vivre, a jak nie pasi, to kij w oko. Tym razem, cholercia, będzie prosto z mostu.
Razu pewnego była sobie baba, co żyła na wsi jakieś sto lat temu. Kogo to obchodzi? Psia mać, właśnie od tego zacznijmy. Pies z kulawą nogą nie podniósłby tej nogi na „Wredne liściki”, gdyby nie działy się w Anglii – kraju, w którym robi się modę z błota na gumiakach, jeśli tylko nosi je królowa. Kuśnij mnie w rzec, jeśli plotę bzdury. Ten poziom snobstwa na arystokrację – powieści o romansach, seriale o dworach, kult stylu home & garden – doprowadza mnie do szewskiej pasji. Boski Albion, co wybrał Brexit, śniąc, że jest imperium, kurka wodna! Zapyziała wyspa u wybrzeży Europy, a na wybrzeżu tej wyspy mieścina. To tam toczy się akcja „Wrednych liścików” – szlag mnie trafia na samo brzmienie tytułu – „A fe! fe!” – jakby jakaś paniusia bez opamiętania waliła kogoś parasolką.
Żyć we własnym gronie, zgadzając się ze sobą, to apel „Wrednych liścików”
Wypisywanie złośliwych bazgrołów – ta jakże zajmująca rzecz, której poświęcić można, psiakostka, cenne chwile swego życia – ma miejsce w hrabstwie Sussex w wiosce Littlehampton. Imbryk z herbatą ubiera się tu w śpiworek, a kobiety noszą kapelusze, które jakby ktoś zmiażdżył butem. Domki są słodkie, kwiatki suszone, serwety ażurowe. Do domów przez skrzypiące drzwiczki wchodzą ludzie rumiani niby jakieś krasnale, sprawdzając, kto jadł z ich miseczki i zasnął pod ich pledem, zrobionym na drutach przez ulubioną ciotunię. Ni mniej, ni więcej jak kurdupel w szpiczastej czapce czułam się na tym, kruca fiks, przeboju kinowym. Zamiast mieć dylemat: brytyjskie kino tradycji czy sofa, konserwatywne bździny czy drzemka, lepiej wybrać to ostatnie. Takie filmy posyłam w diabły, by uciąć komara, bo cokolwiek się przyśni, będzie miało więcej pieprzu niż ta zupa mleczna z grudami i kożuchem. Zimna jak stojąca w niej łyżka.
Nic się tu nie dzieje, choć dopiero co skończyła się pierwsza wojna światowa, nikogo ta kwestia specjalnie nie obchodzi, bo, w mordę jeża, zdaniem bohaterów życie nie polega na niczym więcej niż na tym, że obgaduje się sąsiadów. To się robi w kościele, po pracy, podczas rodzinnych obiadków i leżąc w łóżku ze współmałżonkiem. Kto jest szelmą, małpą, padalcem, ustala się na tajnych naradach, a potem szczerzy zęby z jebitnym uśmiechem, gdy napotka się osobę omówioną w plotkach. Bodaj zaległ na ustach wrzód temu, kto uprawia tę rozrywkę, udając, że chętnie wymieni się przepisem na pudding albo sadzonkami, a naprawdę sącząc jad do ucha interlokutora. A ten nie myśli, że sam może stać się przedmiotem takiej macanki. Albo sam obrabia cztery litery tej osobie, której właśnie wysłuchuje. Nie wiadomo. Odmęty takiej głupoty nie śniły się filozofom.
Ożeż w mordę, jak wkurza mnie ten zbajdurzony, ukulany z filcu świat, gdzie dziewczynki zawsze noszą warkocze, a przestępstwem jest granie na banjo. Dalibóg, takie zbrodnie toczyły Brytanię w 1920 roku. Chyba komuś padło na dekiel, że po upływie wieku wierzy, jakby ludzkość poczciwa największy problem widziała w czyimś pryszczu na nosie. Zamiast żółci, krwi, śliny jedyną wydzieliną jest tu syrop różany. Zamiast morderstw, grabieży, śmierci z głodu czy gwałtu umiera się na atak apopleksji po lekturze listu. A żebyś spuchł jak nitka, scenarzysto tego filmu, co karmisz nas podobną tragedią. Na bogackiego, sądzisz, że o tym warto kręcić filmy? Po to zatrudniać setki ludzi, wydawać ostatnie funciaki? Nie bój żaby, wyjdzie na jaw twoja machloja. Przytulne ciepełko ukrywa grzyb pod tapetą. Ze zbyt miękkiego materaca wyziera sprężyna.
„Wredne liściki” kochają ten prowincjonalny zaduch, przekonane, że od przeciągu można się zaziębić, więc na wszelki wypadek lepiej nie wietrzyć. Żyć we własnym gronie, mocium panie, zgadzając się ze sobą – oto apel tego filmu.
Rozwiązanie intrygi we „Wrednych liścikach” jest jasne od początku
Czy dobrze zagrali znakomici aktorzy? A co mam powiedzieć? Lelum polelum, świstum poświstum. Wylewam pomyje na to, w czym grają. Nie znaczy to jednak, że ich nie szanuję. Nie potrzebują moich zapewnień, by wiedzieć, że są wybitnymi wykonawcami. Jednak, ja pierniczę, to jakaś obsesja, że trzeba aż mistrzów sztuki aktorskiej, wyrwanych prosto z deklamacji Szekspira, by zagrać papuśnego kiepa mamroczącego pod nosem, co drepcze wokół stołu w przydeptanych kapciach. Szlifować wytrzeszcz spod krzaczastych brwi, żeby wyzierał przez zamazane binokle? Nie daję wiary, że tak ogromnego warsztatu wymaga wcielenie się w pękatą przekupę czy rozczochranego palanta, co rozdziawia szczerbatą paszczę, wystając pod studnią. Ględzenie, smarkanie w pomiętą chustkę albo mina kota srającego na puszczy – chcesz mi powiedzieć, że naprawdę świetne wykonanie tych zadań umożliwiają dopiero lata spędzone na teatralnych scenach? Sędziwi aktorzy starsi od bursztynu przez całe dekady szlifują dykcję, gotowi wystąpić przez minutę jako strach na wróble. Gdy taką rolę gra ktoś odznaczony orderem podwiązki, kiwa się głową z uznaniem. A jak to ktoś o niższej randze, wolno prychać, że szmaciarz i z koziej dupy trąba. Bohaterowie wydają się uroczo głupiutcy? Och, doprawdy wspaniale. Niech mnie dunder świśnie!
Wracajmy do zakurzonej mieściny. Wśród pierdzieli, co najgorsze rzeczy robią pod pierzyną, a i z tych czynów koniecznie spowiadają się w każdy piątek, mieszka jedna taka do niczego niepodobna, chyba że do pohańca sprośnego. Przyjechała bladź z bękartem aż z samej Irlandii, dlatego pije, baluje, bo wciórności pewnie to standard w jej kraju. Poszłaby precz ta pieruńska szlanga, skoro nikt jej tu specjalnie nie lubi, ale uparła się. Wzięła sobie chłopa i siedzi, nie wykurzy jej nawet opieka społeczna. Będą donosy i skargi, a wreszcie pozwą ją do sądu, że szarga dobre imię sąsiadki, z którą kiedyś się znajomiła. Sromota ciągnie się za tą kaczycą aż do ławy oskarżonych, gdzie pod groźbą pierdla wycisną z niej ostateczne łgarstwa. „Dobrze jej tak!” – jęczą inne raszple. „Ma za swoje” – dodają pierony, co ją chciały przelecieć, gdy tańczyła na stole w pubie i żłopała piwsko.
Fascynujące doprawdy te burdy i waśnie, ale że nie są to „Duchy z Inisherin”, ostrzegam, będzie płacz, że kupiony był bilet, a teraz kur zapiał, jego mać zakichana, kasy nie da się odzyskać, można tylko walnąć jak łysy o beton. Przypomnę, że złorzeczenie nie jest jedynie formą agresji werbalnej, ale działaniem, które pozbawia przeklinającego nie tylko dobrego samopoczucia, lecz także sił witalnych. Można rzucać mięsem, tylko się samemu słabnie. Nic głębszego tu się nie znajdzie, choć zdaniem niektórych barwne wulgaryzmy dowodzą wyobraźni.
Pewnie tak myślała Thea Sharrock, reżyserka i najmłodsza dyrektorka artystyczna w brytyjskim teatrze, której inne filmy, jeśli komuś mało, znajdziecie na platformach. Obyście tylko się nie wychrzanili, jak będziecie na nich truchtem popindalać. Jest to zaiste sztuka wysoka.
Nie wszystkie widziałam, jednak jak pragnę skonać, ten film jest do kitu. „Wrednym liścikom” brak głębi, absurdu, fantazji. Widza mają za kretyna, wierząc, że jest sakramencko głupi, że za Chiny nie domyśli się rozwiązania intrygi. Tymczasem wszystko wiadomo od początku. A żeby je kaczki wzięli! Publika chichra się, jak tylko ktoś przeklnie, a bije brawo, jak wpadnie do wychodka. Nic tylko boki zrywać. Suszyć zęby. Drzeć łacha. Postaci tej historii są tłukami, co lekcje niechęci powinni pobierać u „Samych swoich”. Kalumnie co chwila padają w dialogach, aż widz się wzdryga – nie wiadomo: z humoru czy ze zgagi. Ależ z nas hipokryci, pocą się co poniektórzy, co piszą podobne hejty na fejsbuku i sądzą, że nikt nie domyśla się, że to oni. U kaduka, naiwniaku, każdy wie, że to ty, choćbyś nie wiem jakie sobie wymyślał nicki. Twój styl cię zdradza, twój podpis kaprawy. Nie ukryjesz się. Pies ci mordę lizał drutem kolczastym karmiony. Podobnie jak skazana w tym filmie i ty pójdziesz siedzieć. Nie ciesz się tak, nic ci nie ujdzie na sucho.
„Wredne liściki” miały przedstawiać zdarzenia autentyczne
Sarkam, sarkam i nie mogę przestać, ale jak odpitolić się od tego filmu, który prawi pocieszne morały. Plwać chce mi się, gdy widzę, jak dziewczynka zamknięta w skrzynce pocztowej wyłapuje list, który staje się ostatecznym dowodem w sprawie. Co jeszcze się tu zdarza z kategorii „cuda”? Staruszka dostaje ataku apopleksji, a jedyna kobieta w zakładzie nagle dostaje awans. Jak nie urok, to przemarsz wojsk napoleońskich.
Inna sprawa, że „Wredne liściki” szantażują informacją, że zdarzenia są autentyczne, a fakty tymczasem poszły się gonić. Edith Swan i Rose Gooding mieszkały obok siebie, ale były rówieśniczkami, podczas gdy niewiasty grane przez Olivię Colman i Jessie Buckley dzieli lat 16. Ta pierwsza wcale nie mieszkała sama z rodzicami, oprócz niej w domu byli też dwaj bracia. Nie była też zawsze samotna, miała narzeczonego, który służył w wojsku w Iraku. Jako swój zawód podawała: „praczka”, podobnie jak jej matka – czyli funkcję, jaką podawały kobiety, by wychodzić z domu. Żeby uciec spod władzy absolutnej surowego ojca rodziny, którego rzeczywiście Edith była ofiarą, jeśli to cokolwiek tłumaczy.
Rose Gooding wcale nie była Irlandką, pochodziła z Lewes, również w hrabstwie Sussex. Może tam wtedy osoba z sąsiedniej miejscowości wydawała się niezwykle obca. A może chodziło o to, że żyła tak, jak chciała, job twoja mać, za nic mając konwenanse. Nie miała wcale czarnego partnera ani jednej córki, tylko dwoje dzieci. Żyła u niej siostra, która miała troje bękartów. Taka to była rodzinka. Co jeszcze pozmyślał Jonny Sweet (naprawdę brzmi jak nick) – autor scenariusza tej jakże trafnej i śmiesznej komedii?
Naprawdę Rose i Edith pokłóciły się o ogródek i śmieci, które ciągle śmierdziały, wysypując się z kubła. Której to przeszkadzało, nie wiadomo. Powodem waśni były też afery urządzane w domu Rose między domownikami. Pierwszy list z obelgami, jaki przeczytała Edith, zaczynał się od słów: „Ty stara krowo…”. Adresatami kolejnych byli wszyscy ci, którzy potencjalnie mogli również Rose znienawidzić, dlatego podpisane były jej inicjałami. Trzeba było inspektora Scotland Yardu, żeby odkryć fałszerstwo i oskarżyć właściwą osobę. Policjantką nie była wcale Brytyjka-Induska, tylko biały mężczyzna. W sprawę wmieszano Gladys Moss – pierwszą kobietę na służbie w historii Sussex, białą i jeżdżącą na motocyklu. Sędzia, który wydał wyrok, też wcale nie był czarny. Taka rewolucja w Albionie miała miejsce dopiero w 1978, gdy urodzony w Nigerii Tungi Sowande zasiadł na tym stanowisku. Podobne rewelacje napisano jednak dla twórców filmu niewidzialnym atramentem.
„Wredne liściki”? Ależ im się dostało. Można też dostać kataru, a w niedzielę dostać gości.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.