Magdalena Grzebałkowska najpierw sama czuła się mocno zdezorientowana, a dziś poprzez swoją najnowszą książkę wpędza w liczne dezorientacje czytelniczki i czytelników. Mowa oczywiście o biografii Marii Konopnickiej, która trafiła do księgarń w tym tygodniu. A „dezorientacje” to część jej tytułu.
Gdy nagrywałyśmy podcast, spytałam autorkę, dlaczego zabrała się akurat za Konopnicką, i usłyszałam: – W książce „Homobiografie” Krzysztofa Tomasika przeczytałam o tym, że Konopnicka była ponad 20 lat w związku z Marią Dulębianką. Nie spodziewałam się tego po narodowej wieszczce wielbionej przez prawicowe środowiska. Chodziłam i opowiadałam, że przydałaby się nowa biografia tej pomnikowej poetki, że należałoby ją odbrązowić. Sama nie zamierzałam się za to brać, bo jestem reporterką i do reportażu potrzebuję żywych bohaterów, a przecież wszyscy, którzy znali osobiście Konopnicką, już dawno nie żyją. Chcąc nie chcąc Grzebałkowska wciągnęła się w losy Konopnickiej i podjęła wyzwanie zmierzenia się z jej pogmatwanymi losami. I może właśnie dlatego, że jest reporterką z krwi i kości, a nie badaczką naukową czy biografką, wyszła jej pasjonująca i wnikliwa opowieść nie tylko o samej Konopnickiej, lecz także o epoce, w której żyła. Książkę Grzebałkowskiej nazwałabym historycznym reportażem biograficznym.
Autorka ściąga Konopnicką z pomnika – tę Konopnicką od „Roty”, od lektur szkolnych, patronkę szkół i ulic – by prześledzić jej życie od początku do końca i przedstawić nam „nową” Marię, która najpierw pragnie być idealną żoną, potem rozczarowana małżeństwem po 15 latach odchodzi od męża, zabiera szóstkę dzieci i przenosi się do Warszawy, by czytać, pisać wiersze, publikować, zostać redaktorką naczelną pierwszego pisma dla kobiet „Świt”, pisać nowele-reportaże o tych najbardziej uciskanych i pozbawionych jakiejkolwiek ochrony, związać się z kobietą, podróżować i brać z życia, jak najwięcej się da.
Z nudnawej i sztywnej pani w binoklach wyłania nam się postać niezwykła, zdeterminowana w dążeniu do swoich celów, zapracowana od rana do nocy: oporządzić dzieci, ugotować, uprać, posprzątać, udzielić korepetycji, usiąść do stolika i skreślić parę wersów. Nie ma żadnych znajomości, pierwsze wiersze wysyła do prasy zazwyczaj podpisywane pseudonimami i czeka, czy ktoś podejmie się ich drukowania. A gdy się w końcu uda, jej poezją zachwyci się Henryk Sienkiewicz, który również pod pseudonimem publikuje pochwalną recenzję. I staje się cud: nagle drzwi do redakcji i na salony otwierają się przed Konopnicką – bo guru świata literackiego wyraził aprobatę. Ale gdy jakiś czas później ten sam guru nie pozostawi suchej nitki na jej innym utworze, w którym poetka śmie wytykać klerowi i Kościołowi katolickiemu poważne – zapewne wydumane i na opak zinterpretowane wedle Sienkiewicza – przewinienia, z dnia na dzień Konopnicka zostaje wygumkowana, skanselowana i zhejtowana – jak byśmy dziś powiedzieli. Była poetka, nie ma poetki, wymazujemy.
Gdy napotkała mur nie do przejścia na jej warunkach, musiała się ukorzyć, paść krzyżem w warszawskim kościele kapucynów i publicznie się wyspowiadać, „wypluć” swoje „bluźniercze” słowa. Ktoś zapyta, czy rzeczywiście musiała? Dlaczego się ugięła? Odpowiedź jest banalna: miała do wykarmienia niezłą gromadkę dzieci, czynsz do opłacenia, na zadłużonego męża darmozjada nie mogła liczyć.
No i Sienkiewicz znowu pobłogosławił, i pisała dalej, im dłuższe wiersze, tym lepiej, bo płacono od wersu! Jak dziś od liczby znaków czy arkusza wydawniczego.
Już sobie wyobrażam, jaką miała satysfakcję, gdy jako naczelna kobiecego pisma „Świt” odsyłała tekst Ignacemu Kraszewskiemu z krytycznymi uwagami, prosząc o poprawki. Kraszewski strzelił focha, ale ona była nieugięta.
Grzebałkowska wprowadza nas w realia drugiej połowy XIX i początku XX wieku, opisuje relacje społeczne; na tych najbiedniejszych, źle traktowanych, chorych czy więźniów próbuje patrzeć oczami samej Konopnickiej, bo to oni byli jej bohaterami, to im poświęcała swoje pisanie. Elity, zwłaszcza te literackie, sprawdza pod lupą; jedynie Eliza Orzeszkowa wypada bez zarzutu, tylko jej nie można zarzucić np. antysemityzmu. Reportażystka przepytała dziesiątki osób, by lepiej odnaleźć się w czasach Konopnickiej, naukowczynie i znawców tamtej epoki, którzy dzielili się z nią wiedzą czy to o świecie żydowskim w XIX wieku, czy o ówczesnym poziomie psychiatrii, religijności, o miastach Konopnickiej, począwszy od Suwałk przez Kalisz i Warszawę po Lwów, w którym została pochowana. By choć przez chwilę poczuć się jak Konopnicka, czy może raczej jak kobieta sprzed wieku, wypożyczyła na jeden dzień strój, jaki wówczas obowiązywał. Grzebałkowska pisze o tym na samym końcu książki, bo dopiero przy bibliografii: „Żeby wczuć się w rolę kobiety dziewiętnastowiecznej, na jeden dzień wypożyczyłam gorset, bieliznę i suknię – strój, jaki mogła nosić Konopnicka pod koniec XIX wieku. Marzyłam o tym całe życie. Dzięki temu eksperymentowi nabrałam przekonania, że ubieranie się nie trwało tak długo, jak nam się dziś wydaje, gorset można zasznurować samodzielnie, bez pomocy służącej, a buty lepiej założyć przed gorsetem, bo potem jest to bardzo trudne, jeśli nie wykluczone. W stroju z epoki przemierzałam ulice Warszawy, wspinałam się schodami do kamienicy na Starówce, jadłam i pisałam. Nie było mi niewygodnie, ale po trzech godzinach poczułam, że mam już dość, i zdjęłam pancerz. Kobiety z czasów Konopnickiej tak dobrze nie miały. „Sznurówka” obowiązywała je nawet podczas kąpieli w morzu, a te panie, które nie nosiły gorsetów (jak Dagny Przybyszewska), stanowiły wielką sensację na ulicach”.
Bez podziękowań, bibliografii i indeksu książka liczy 400 stron, a mknie się przez nią niczym w galopie, bo tak wciąga. Grzebałkowska wypełniła wiele luk w biografii Konopnickiej. Odbrązawiając poetkę, zgotowała traumatyczne doświadczenie prawicowym środowiskom, które będą musiały się zmierzyć z faktem, że autorka „Roty” była feministką, lesbijką i antyklerykałką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.