Ewa Zadrzyńska-Głowacka pisze o pewnym mieszkaniu przy West End Avenue na Manhattanie. Ale jest to opowieść o sztuce, ludziach, życiu z mężem Januszem Głowackim, o codziennych przedmiotach, zapisanych w pamięci jako niezwykłe. Mieszają się tu dowcip i melancholia, śmiech i łzy, sukcesy i porażki.
Zazwyczaj bywa tak, że książkę bierze się do rąk, by smakować zawarte w niej słowa. W tym przypadku reguła pęka, jako że tekst jest tu tak samo ważny jak ilustracje (oraz podpisy opatrujące zdjęcia). Nic dziwnego, skoro Ewa Zadrzyńska-Głowacka spisała kawał swego nowojorskiego życia niczym tekst do katalogu z galerii. Bo i galerią jest jej mieszkanie przy 845 West End Avenue, w sercu miasta, na Manhattanie.
Mieszkanie to niejako główny bohater książki Zadrzyńskiej. Pomysł znakomity, bo można pisać o ścianach i drzwiach, rozkładzie pokoi, oknach i widokach. Zwłaszcza jeśli na ścianach wiszą rysunki i obrazy, plakaty, a nawet kawałek perskiego dywanu, oprawiony, jak się należy, w drewnianą ramkę i przykryty szkłem. Wszystko to nie jest bezosobowe. W każdej ramce, za każdą szybą kryją się ludzie. Dobrze tej Zadrzyńskiej, że miała okazję spotkać się z nimi. A może to im dobrze, bo spotkali ją.
Wiem, co piszę, bo znam Ewę. Zdecydowanie jest w gronie osób do lubienia. Zajmuje się też sprawami, które się lubi, bo inaczej nie można. W Polsce była dziennikarką. Za oceanem to pisywała do „New York Times’a”, od razu po angielsku bez pomocy tłumacza (zazdrość), co nie jest powszechnym udziałem polskich żurnalistów; to wytupywała znanym polskim rysownikom miejsce w światowej ekstraklasie grafiki prasowej (bowiem talent to jedno, zaś druk w „New Yorkerze” to drugie; nie da się tego zrobić bez talentu, choć sam często zapewnia jedynie kwaterę w nekropolii nieodkrytych twórców, nawet jeśli ciągle się żyje i cieszy dobrym zdrowiem). Reżyserowała serię krótkich filmów, zatytułowaną „Poezja łączy ludzi”, gdzie największe nazwiska światowej poezji przeplatały się, dla przykładu, z nazwiskiem dziewczyny z polskiej Brodnicy, bezbożnicy i buntowniczki, którą na warszawski pokaz jednego z odcinków przywiózł ksiądz, świadom jej wrażliwości oraz talentu, zaś na tyle delikatny i czuły, by podczas kilkugodzinnej samochodowej podróży nie prawić kazań o zbawieniu i życiu wiecznym. I tak dalej, i jeszcze więcej.
Na dodatek Zadrzyńska żyje wśród nowojorskiej elity kulturalnej, intelektualnej, a to – co by nie mówić – nie jest jakaś europejska elita, choćby londyńska, paryska, a nawet warszawska, tylko elita elit, nie tylko z Ameryki. Znała też nowojorskich bezdomnych z Tompkins Square – to oni jej byłemu mężowi Januszowi Głowackiemu dali drabinę, po której wspiął się na parnas współczesnej światowej dramaturgii („Antygona w Nowym Jorku”). Tak więc los dał jej szansę – najpewniej nie miał innego wyboru; musiał dać – moszczenia się tuż po przyjeździe do Ameryki na kilkunastu metrach kwadratowych z Januszem i małą córeczką oraz poznania miejsc i ludzi, do których nigdy nie uśmiechnęło się szczęście. Ale też popijała drinki i wiodła dysputy z tymi, z którymi każdy chciałby popijać i wieść. Pełniej się nie da.
Ani myślę małpować języka Zadrzyńskiej, jakim opisuje mieszkanie przy West End Avenue. Po co mam silić się na podróbkę, skoro w zasięgu ręki jest oryginał. Powiem tylko, że skoro Ewa nazywa kolejne pomieszczenia galeriami, niech to wystarczy, by zdobyć pewność, że o sztuce będzie dużo i smakowicie. Ale też o przedmiotach banalnie sentymentalnych, jak grzałka do wody rodem z PRL-u czy świśnięta przez córkę tabliczka z kultowego ekspresu Warszawa Wschodnia – Zakopane, który w Galicji całkiem nieekspresowo stawał, gdzie się dało: Sucha Beskidzka, Chabówka, Nowy Targ.
Nie mam też zamiaru mnożyć słów o tym, jak Ewa pisze o ludziach, bo to nie ja wznosiłem toasty z Paulem Englem, odkrywcą na przykład Kurta Vonneguta, który przysłużył się również Głowackim. Powiem tyle, że w książce „Głowaccy. Arka na Manhattanie” są dowcip zmieszany z melancholią, śmiechy oraz łzy, sukcesy i porażki, a nawet karaluchy, które – co zrobić – mieszkają w każdej przyzwoitej nowojorskiej kuchni i przetrzymają nawet atomową bombę Putina (Putin nie przetrzyma, choć nie wiem, czy o tym wie).
„Arkę” można czytać od początku do końca, można zacząć w środku lub od pakietu fotografii „z szuflady”. Tak zrobiłem i najpewniej dlatego wskoczyło mi do głowy zdjęcie z premiery „Kopciucha” Janusza Głowackiego w nowojorskim Public Theater; kto tam wystawiał, nie musi już nigdzie indziej. Stoją na nim od lewej Janusz Głowacki, Christopher Walken (odtwórca głównej roli w spektaklu, geniusz nie aktor, najlepszy ekranowy psychopata ever, Oskar za „Łowcę jeleni”), Ewa i żona Walkena Georgianne. Jest rok 1984, wedle Jamesa Orwella krytyczny dla świata, bowiem brytyjski pisarz i wizjoner nie znał jeszcze roku 2022. Panowie bez dwóch zdań są wypici. Panie mniej, ale ciut z pewnością.
Z podpisu wnoszę, że Walken jest kluczową postacią fotografii, jak Jan Paweł II na zdjęciach podczas zbiorowych audiencji. A mnie się zdaje, że to Walken na party gdzieś w Nowym Jorku albo innym Hollywoodzie winien puchnąć z dumy, że strzelił sobie taką fotę. Panie Krzysiu, to Ewa i Janusz panu dają, choć przyznam, że bierzesz pan pięknie.
Ewa Zadrzyńska-Głowacka, „Głowaccy. Arka na Manhattanie”, wydawnictwo Marginesy
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.