Powieść Halle Butler może wydawać się satyrą na życie młodych kobiet, które nie chcą dorosnąć. Jednak to smutna książka o samotności i braku perspektyw, o depresji. Portret pokolenia, które nie zna poczucia bezpieczeństwa, ma dość umów śmieciowych i wiecznej niepewności. „Nowa ja” przywodzi na myśl „Mój rok relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh.
Najpierw potraktowałam powieść utalentowanej amerykańskiej pisarki Halle Butler (w 2017 r. uznanej przez magazyn literacki „Granta” za jedną z najlepszych autorek młodego pokolenia) jako czarny humor, satyrę na życie młodych, ale już nie aż tak młodych, bo 30-letnich kobiet uciekających od jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje życie. Uciekać oczywiście nie może dziewczyna, która ma do spłacenia kredyt studencki albo hipoteczny czy dziecko na utrzymaniu i znikąd pomocy. Przed dorosłością migają się te, którym rodzice opłacają czynsz, raz na jakiś czas uzupełniają garderobę, zabierają do fryzjera, gwarantują odpoczynek po kolejnej nieudanej próbie zmierzenia się z rzeczywistością.
Tak ma Millie, bohaterka powieści „Nowa ja”. Nigdy nie udało jej się zatrudnić na etat, dostać stałą umowę o pracę, agencja pośrednictwa wyszukuje jej posady na zastępstwo, czasowe. Zazwyczaj są to zajęcia, które nie wymagają wysokich kwalifikacji. Tym razem Millie trafia do salonu wnętrzarskiego, dostaje biurko na zapleczu, ma odbierać telefony, łączyć rozmowy, składać pakiety reklamowe dla klientów. Zadaniem ekstra jest utylizacja dokumentów za pomocą niszczarki.
Oglądamy świat oczami Millie. Słuchamy rozmów nowych koleżanek (z którymi ona nawet nie nawiązuje kontaktu, poza „cześć, cześć”) jej uszami. Dialogi są tak puste i żałosne, że aż komiczne. Millie czuje, że odstaje, jednocześnie wcale nie chce się identyfikować z tymi dziewczynami. „Kobieta z krokomierzem staje ze mną i mówi o przerwie na spacer. Musi wykonać określoną liczbę kroków w ciągu dnia. Chce wyjść na obchód galerii handlowej, przez dział z gastronomią prawdziwa gra o sumie zerowej, myślę, zakładając, że kupi pszeniczną drożdżówkę w piekarni, i zaczynam powtarzać w duchu prawdziwa gra o sumie zerowej, aż się boję, że mogę to powiedzieć na głos. Kobieta z krokomierzem przybija z kimś piątkę, czuję jej perfumy, kwiatowe i ostre, ale społecznie poprawne”. Millie dostrzega wyłącznie brzydką stronę rzeczywistości. A może widzi ją taką, jaka jest naprawdę, bez filtra, bez ubarwień i wyobrażeń, bez nadziei?
Powieść Butler szybko okazuje się nie tylko satyryczna, lecz także bardzo smutna, bo o samotności i braku perspektyw, o depresji.
Jeden dzień nie różni się od drugiego. Millie wstaje półprzytomna, bo poprzedniego wieczora wypiła ciut za dużo piwa, sama lub z jedyną pseudoprzyjaciółką Sarą, myje się pod pachami, albo w ogóle, no czasem bierze prysznic, ale to w te lepsze dni, wkłada na siebie cokolwiek, jedzie zatłoczoną miejską kolejką do pracy, wchodzi do salonu, półgębkiem powie dzień dobry, unikając kontaktu wzrokowego, robi sobie kawę, siada przy biurku, nudzi się, nawet gdy dostaje zadanie, odkłada je na kolejny dzień. Wraca do domu, po drodze je kawałek pizzy, w domu pije piwo, wspomina Jamesa, który ją porzucił i ogląda serial „Akta zbrodni”, wczuwa się w bohaterów, chce być jak oni. „Celowo przeszczepiam sobie wyimaginowane losy wyimaginowanych postaci z opery mydlanej, ciężko pracujących w FBI albo w szpitalu, na pół etatu w biurze, na drugie pół w terenie, wykonujących zadania; cała szeroka sieć ludzi, życie osobiste i zawodowe zazębiają się bezproblemowo. Nigdy nie oglądają telewizji, nigdy nie sprawdzają mejli bez powodu, zawsze martwią się czymś poważnym, zawsze mają jakiś problem, który musi być i może być rozwiązany. Zanurzam się w tym. Oni są mną, ja jestem nimi. Ich twarze marszczą się i płaczą, tak samo jak moja”.
Gdy pojawia się szansa, że czasowa praca w salonie wnętrzarskim mogłaby zamienić się w stałą, Millie płacze i cieszy się na przemian. Bo jednak stała praca wymaga podjęcia decyzji, odpowiedzialności, ogarnięcia się. A czy ona ma na to ochotę? „Praca tymczasowa pociąga mnie chyba z powodu drobnych zmian atmosfery. Nowe biura i współpracownicy zapewniają kuszącą iluzję zróżnicowania. To zupełnie jak z mokrą karmą dla kotów, ludzie zmieniają kurczaka z wątróbką na okonia morskiego, chociaż to wszystko i tak tylko aromatyzowane odbyty”.
Brzydzi ją biurowa rutyna, codzienna banalność, głupie rozmowy przy ekspresie do kawy, ściganie się, kto lepiej wykonuje swoją (czy aby na pewno komukolwiek potrzebną) pracę? Czy to jest to poważne i dorosłe życie, w którym pracownika nikt nie traktuje poważnie?
No i czy Millie ma siłę? Kogo może się poradzić? Sary, która i tak mówi tylko o sobie; matki, która namawia ją do przyjęcia posady, ale ma ograniczony czas na rozmowę z córką; internetu, gdzie znajduje przeróżne wskazówki. Będzie taka, jak jej filmowi bohaterowie, dostanie stałą pracę na stanowisku recepcjonistki na zapleczu – postanawia i bezradnie usiłuje przeorganizować życie. Czy to się uda, czy skończy kolejną ucieczką do rodziców?
Powieść Butler przywodzi mi na myśl książkę innej młodej amerykańskiej pisarki – „Mój rok relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh (wyd. Pauza). Tam bezimienna narratorka, znacznie bardziej uprzywilejowana społecznie niż Millie – odziedziczyła gigantyczny spadek po rodzicach i mieszka w Nowym Jorku na Upper West Side w apartamentowcu z portierem. Pracuje w galerii sztuki i z każdym dniem zapada się w sobie, niespodziewanie zasypia pod schodami w pracy, aż pewnego dnia postanawia przespać okrągły rok, odpocząć od rzeczywistości i samotności, w czym ma pomóc mieszanka leków antydepresyjnych z chęcią wypisywanych przez psychiatrę znalezioną w internecie.
Obie bohaterki przygniecione samotnością i poczuciem, że wszystko jest do d… mimo finansowego bezpieczeństwa, próbują wywinąć się od odpowiedzialności, jaką niesie dorosłość, zanim przekroczą jej próg. Życie je przeraża, mierzenie się z każdym dniem wydaje się jałowe, bezcelowe. Obie książki są świetnie napisane. Butler osiągnęła najwyższy poziom w opisywaniu świata pozbawionego kolorów. Czujemy zapach potu spod pach, smród zalegających śmieci, duchotę w niewietrzonym mieszkaniu, błoto pośniegowe chrzęszczące pod butami Millie, widzimy tandetne ubrania udające te niby lepsze, smakujemy gumową pizzę. Stajemy się Millie, gdy czytamy: „Każdy poranek tuż po przebudzeniu jest nieznośnie podobny do poprzednich. Barwa światła, mroczna szarówka, sztywne ciało, no i ten zapach: mieszanina woni brudnych ciuchów, oleju, śmieci i kadzidełka. Przypomina mi to, jak bardzo się boję, że umrę, i że każdy poranek to kolejny zmarnowany dzień”. Albo: „Nowy dzień. Jadę pociągiem, ósma czterdzieści pięć, na dworze jeszcze ciemno, mam gówniane grube ciuchy, w bieliźnie dziura, bo za bardzo się drapałam, w gardle wzbierająca bezsensownie gula żółci, bez powodu, jak zawsze, jakbym brała udział w eksperymencie. Centymetry dzielą mnie od niskiej baby w durnej czapce z pomponem jak nos klauna”.
Młode pisarki jak Butler i Moshfegh pokazują lęki młodego pokolenia, brak poczucia bezpieczeństwa, brak nadziei, sprzeciw wobec bezosobowego traktowania pracowników, umów śmieciowych, umów czasowych, wiecznej niepewności. Głośno mówią „nie” nieprawdziwemu obrazowi świata z seriali, kampaniom reklamowym namawiającym do konsumpcji mającej gwarantować szczęście. Bo właściwie co to jest szczęście, o co w tym chodzi – zdają się pytać. Dobrze je czytać, by zachować ostre widzenie.
Halle Butler, „Nowa ja”, tłumaczyła Kaja Gucio, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.