Justyna Sobolewska swoją opowieścią o Jadwidze Stańczakowej, poetce, pisarce i redaktorce, a prywatnie – własnej babci – uzupełnia luki nie tylko w rodzinnej historii. Jak pisze Maria Fredro-Smoleńska, książka Sobolewskiej to brakujący klucz także do ważnych pozycji polskiej literatury XX wieku – chociażby „Tajnego dziennika” Mirona Białoszewskiego.
„Fotel, na którym dziadek się powiesił, to mój ulubiony fotel. Jadwiga siadywała na nim czytać swoje brajle. Ja na nim karmiłam dwóch synów, był idealny, z szerokimi oparciami. Przeczytałam, siedząc na nim, tonę książek. Teraz nocą zajmuje go bura kotka, która ma futro w kolorze jego obicia i uważa, że fotel to jej własność” – Justyna Sobolewska w książce „Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej” przywołuje fotel, który niejedno widział, niejedno słyszał, niejedno dźwigał.
Fotel stał w warszawskim mieszkaniu w kamienicy przy Hożej, wielopokoleniowym, bo mieszkali w nim: w jednym pokoju Abram vel Adolf S(z)trancman vel Franciszek Kotarbiński, nazywany Dziadkiem, w drugim: jego córka Jadwiga Stańczakowa z domu Strancman, w trzecim: jej mąż (wtedy ich małżeństwo istniało tylko na papierze, choć trwało do śmierci) Zdzisław, a także ich córka Anna Sobolewska z domu Stańczak, przez krótki czas jej mąż Tadeusz, po śmierci Dziadka jego pokój zajął Miron Białoszewski. Pomieszkiwała również autorka tej opowieści: córka Anny i Tadeusza, Justyna, gdy chodziła do liceum, a teraz zajmuje Hożą ze swoimi mężem i synami. Były jeszcze tłumy przechodzące przez Hożą, lektorki, przewodnicy i przewodniczki Jadwigi, niezliczeni goście.
Justyna Sobolewska domyka opowieść rodzinną, opowieść o Hożej. Jej książka staje się kluczem do hermetycznego „Tajnego dziennika” Mirona Białoszewskiego, w którym Jadwiga Stańczakowa, Escy, czyli Sobolewscy, Dziadek grają pierwsze lub najdalej drugie skrzypce; kluczem do autobiograficznego „Ślepaka” Stańczakowej – gdzie Zdzisław jest Stefanem, Wicek – Białoszewskim – z posłowiem jej córki, Anny Sobolewskiej; kluczem do „Człowieka Mirona” Tadeusza Sobolewskiego, przez którego Jadwiga poznała Mirona.
Justynie Sobolewskiej udaje się też rozplątać przedwojenne losy Strancmanów, a właściwie Sztrancmanów, połączyć po latach rodzeństwo pradziadka (Abrama) Adolfa, odnaleźć ich groby na żydowskim cmentarzu przy Okopowej. Ale przede wszystkim nakreślić czuły portret Jadwigi Stańczakowej – poetki, prozaiczki, dziennikarki, redaktorki, babci, matki, córki, żony, przyjaciółki. Niemal 30 lat po swojej śmierci Stańczakowa wychodzi z cienia Mirona Białoszewskiego. Odkąd Justyna Sobolewska pamięta, życie jej babci toczyło się wokół Białoszewskiego, była jego powierniczką, sekretarką, wielbicielką, kupowała mu bieliznę, załatwiała sprawy urzędowe, nagrywała jego wiersze, ich wspólny „Dziennik we dwoje”. Ale przecież była kobietą odrębną, samotną, cierpiącą na depresję, kochającą i nigdy niepogodzoną z utratą wzroku. „W stanie wojennym, kiedy znajomi zaczęli mówić o możliwości emigracji, Miron zapisał w dzienniku: »Nie ma kogoś, kto by został dla mnie. Bardzo proste: dla nikogo nie jestem osobą pierwszą. Co mi zresztą pasuje. (…) natomiast dla wielu ludzi jestem osobą drugą (…). Dla zbyt wielu ludzi – tak mi się chwilami zdaje«. Mylił się: był osobą pierwszą dla Jadwigi Stańczakowej, mamy Ani” – napisał Tadeusz Sobolewski w książce „Człowiek Miron”.
Justyna Sobolewska swoją książką sprawia, że teraz Jadwiga, przynajmniej na czas lektury, staje się osobą pierwszą dla nas, czytelniczek i czytelników. Autorka wysuwa zapomniane szuflady i wyciąga z nich teczki z zapiskami. Sięga do pawlacza i spadają na nią kartony z kasetami. Czyta, słucha i dzieli się z nami życiem Stańczakowej. Życiem podzielonym na lata przedwojenne – lata szczęśliwe, bo pełne widzenia, kolorowych sukienek, soczystych zieleni, marzeń; lata wojenne: zniknięcie ukochanego starszego brata Jana, którego pewnego dnia 1940 roku zabrało gestapo i po którym ślad zaginął bezpowrotnie; przeprowadzka do getta, ucieczka z getta, ślub ze Zdzisławem, by mieć dobre papiery – wygląd miała dobry, jako blondynka mogła udawać nie-Żydówkę, fałszywe papiery dla rodziców, którzy stali się Kotarbińskimi i takimi zostali też po wojnie; lata powojenne – praca dziennikarska, której na przeszkodzie stanęła postępująca utrata widzenia, operacje na oczy, Sopot, Gdańsk i Warszawa – Hoża, nowy dom. Stańczakowa na przemian odzyskiwała energię i ją traciła, pracowała jako redaktorka pisma „Pochodnia” dla niewidomych, nauczyła się brajla, słuchała literatury z taśm, potem kaset. Pisała, notowała, nagrywała bez przestanku.
Gdy poznała Białoszewskiego, stał się jej celem, sensem, miłością, zastąpił ukochanego brata. Mogła mu powiedzieć wszystko, a on – jej. Nie wstydziła się przed nim. Z nim nie wahała się przemierzać Warszawy nocą. On zachęcał ją do pisania. Bał się jej strachów, depresji, ale nigdy jej nie zawodził, zanim przeniósł się na dobre na Hożą, wpadał regularnie z tortem, sernikiem czy innym ciastem, z kwiatami. Ona odkryła jogę i medytację transcendentalną, wierzyła, że dzięki niej odzyska widzenie – w innym wymiarze. Miała zdolności telepatyczne, on się z niej nie śmiał, chciał jej słuchać. Próbowała w ćwiczenia nadświadomości wciągnąć wnuczkę. „W teczce znajduję rozpiskę: »Ćwiczenia Evelyn dla Justyny«: »Kiedy będziesz znajdowała się w refugium, w dowolnym momencie rozpocznij te ćwiczenia. Trzy razy głęboko wciągnij oddech. Potem mów w myślach: Rozkazuję mocą mojej nadświadomości, żebym nauczyła zmuszać siebie do zrobienia tego, co mam zrobić. Wtedy, kiedy trzeba to zrobić. Niezależnie od tego, czy mi się to podoba, czy nie«” – pisze Sobolewska. Obok medytacji były też ćwiczenia dermooptyczne – uczyła się widzieć kolory za pomocą dotyku. Z powodzeniem.
„Marzyła o czystych barwach. Wiedziała, że prawdziwych kolorów nie odzyska, ale śniła o barwach idealnych. I rzeczywiście w stanach oderwania od rzeczywistości zaczęły jej się pojawiać jakieś takie witraże pomarańczowo-fioletowo-żółte. Najpierw były matowe, a pod wpływem medytacji zaczęły świecić. Pojawił się blask, ale taki, który nie raził oczu. Albo wizje – całe niebo w tulipanach. Jadwiga w drodze do wewnątrz odnalazła to, co utraciła, czyli wzrok, i o wiele więcej. Czuła się szczęśliwa, wyróżniona i wtajemniczona. W jej życiu duchowym nie hamowało ją to, co było ograniczeniem w życiu codziennym. Mogła wreszcie rozwinąć skrzydła i zdolności, które posiadała. Ograniczenia były zawsze – nie mogła przecież przed wojną studiować na Uniwersytecie Warszawskim, bo była Żydówką. Więc pozostała jej księgowość, której nienawidziła, bo miała głowę i do filozofii, i do języków, do nauk ścisłych i do literatury. Po wojnie udało jej się zdobyć wymarzoną pracę dziennikarki, ale zaraz zaczęła ją ograniczać utrata wzroku. A w szkole doświadczeń duchowych i psychotronicznych okazała się prymuską” – pisze Sobolewska. A to, że bywały okresy, kiedy to podążanie drogą do wewnątrz, do kolorów i kształtów, do obrazów dominowało nad życiem zewnętrznym i wymagało opieki medycznej? Nie nam oceniać, w którym świecie czuła się lepiej – mówi między wierszami autorka.
Justyna Sobolewska zręcznie przeplata narrację, własne wspomnienia z nagraniami, zapiskami, wierszami Stańczakowej oraz z fragmentami dziennika Białoszewskiego. Doskonale wie, kiedy i komu oddać głos, a kiedy pozwolić sobie na własny, osobisty komentarz. Tworzy opowieść niepokojącą i zasysającą, niesamowitą, czasem wręcz surrealistyczną, niemożliwą, a jednak najprawdziwszą. Nie ocenia swojej babki, choć zostawia znaki, że Stańczakowa potrafiła szantażować, być samolubna, nie do zniesienia. Ale czy nie miała prawa czasem poczuć się pierwsza?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.