Ludzie, co się dzieje, Eberhard Mock złagodniał! Chyba do tego stopnia, że wyszło mu na dobre. To już nie dandys (choć nadal dobry garnitur to dla niego wielka przyjemność), nie łajdus i nienasycony kobieciarz (dawne przygody zostały we wspomnieniach).
Nawet nie obżera się po samo gardło i akurat tego mi szkoda. W dzisiejszym świecie vege czytanie o tym, jak wrocławski radca kryminalny opychał się serdelkami, golonkami, zrazami, kapustą na skwarkach, rybką taką oraz siaką i wszystkim tym, co za tłuste, za mięsne, z zasmażką, podlane gęstym sosem, przywoływało w pamięci grzechy, które z lubością i teraz by się popełniło, lecz nie wypada. Pije też umiarkowanie i w żadnym wypadku nie budzi się z plutonem maszerujących po bruku fizylierów, którzy akurat zbłądzili pod jego czaszkę. A glina z niego tak samo dobry.
Tymczasem Wrocław Mocka nie złagodniał ani na jotę. Upalne lato poprzetykane jest czerwonymi flagami z czarną swastyką. Hitlerowcy – tak troglodyci, jak karierowicze i pozornie czcigodni obywatele – już rządzą, zaś niepodzielnie rządzić będą za chwilę. W nadodrzańskiej metropolii, która boi się popatrzeć w najbliższą przyszłość, gdy rozpocznie się prawdziwa tragedia, życie pozornie płynie jak płynęło, przynajmniej w obszarze zainteresowań Eberharda, czyli zbrodni. Tej nie ubywa, zamieszkuje w paradnych willach i błotnistych zaułkach. A Mock musi się z nią wziąć za bary.
Tym razem ma na oku tajemnicze zniknięcie pewnego dżentelmena, który wnet okaże się trupem, uśmierconym w sposób tak wyrafinowany, jak okrutny. Dżentelmen ów jest urzędnikiem pocztowym, co nie świadczy o zbyt wielkiej karierze, ale też uzdolnionym matematykiem i hazardzistą co się zowie. Dlatego Mock musi zanurzyć się w świat pokera i ruletki, co bardzo smakowite, gdyż niebawem w III Rzeszy zmieni się status gry na pieniądze: była nielegalna, a będzie legalna.
A może ów dżentelmen nawet nie jest dżentelmenem, skoro gdzieś w mieście ma prawowitą żonę, pomieszkuje zaś u kochanki, a ta dzięki niemu zyskała między sąsiadami mało szlachetną pozycję dziwki. Na dodatek mają dziecko, chłopca, który w wieku kilku lat nie umie mówić, moczy się, a na zagrożenie, prawdziwe i wyimaginowane, reaguje spazmami i potwornym wrzaskiem. Lecz z drugiej strony to dziecko genialne. Lubi przyglądać się matematycznym wzorom, zaś w pamięci dokonuje takich obliczeń, których profesorowie nauk ścisłych nigdy by nie poczynili. Może więc autystyczny umysł chłopca jest niezbędny, by odkryć to, do czego wzdychają wszyscy bywalcy kasyn: system, dzięki któremu zawsze można wygrać.
No i trup ściele się nam wystarczająco gęsto. Są to zazwyczaj śmierci spektakularne, bynajmniej nie od kuli (choć również) lub od noża. Jest ludzkie błoto, co z tego, że ubrane w smokingi, z pozycją towarzyską, majątkiem i naukowymi tytułami. Półświatka, lumpów i podejrzanych knajp też nie braknie, ale bez takiego entourage’u nie istnieje prawdziwy kryminał noir.
Słowem – Eberhard Mock złagodniał, choć w przestępstwie, paskudności i łajdactwie babrze się po uszy. Ale również jakoś się nam uwspółcześnił. Czesząc przedwojenną wrocławską społeczność od najgłębszego, zatęchłego dna po wypucowane salony trafia na zbrodnie, nad którymi zastanawiamy się i dzisiaj. Mieści się wśród nich śmiertelny grzech pedofilii, który – do czasu – można skryć, jeśli się ma wystarczająco mocnych kumpli, będących akurat u władzy.
A może złagodniał nam i uwspółcześnił się Marek Krajewski, autor „Diabła stróża” i ojciec radcy kryminalnego Eberharda Mocka, którego uprzednio obdarzył całą serią niesamowitych przygód i detektywistycznych zagadek. Albo przynajmniej postanowił lepiej wychować głównego bohatera. Radca kryminalny Ebi nie tylko inaczej niż kiedyś wyraża się o kobietach (choć ciągle bywa mizoginem), ale w dodatku umie przyznać się do uczuć wyższych, porażek życiowych, łez. Do wyjaśnienia tajemnicy i ukarania winnych prze jak tur i, jak dawniej, nie cofa się przed zastosowaniem „imadła”, z którego słynął między wrocławskimi policjantami i przestępcami, mataczy, szantażuje, łże, a nawet fizycznie dręczy. Ale też myli się, co wytykają mu podwładni. Dawniejszy Mock nie mylił się nic a nic. Ten Mock omylny jest Mockiem fajniejszym.
I gdyby jeszcze postawić przy jego boku kobietę. Niech mataczy i kłamie, uwodzi, porzuca, kusi, niech bije, łamie charaktery i zdradza, ale w dobrej sprawie. Wtedy nie byłoby najgorzej. Niekoniecznie musi być bardzo piękna lub nader brzydka. Ale żeby była jak powieściowy Eberhard Mock. W dawnym Wrocławiu takich kobiet musiały być całe tuziny.
Marek Krajewski, „Diabeł stróż”, wydawnictwo Zna
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.