Książka rumuńskiego pisarza Mihaila Sebastiana brzmi złowieszczo. Wydana w 1934 r. jest zapisem rodzącego się faszyzmu i narodowego patriotyzmu. Autor doświadcza upokorzeń, potem je bagatelizuje, by wreszcie dostrzec, jak groźna jest obojętność. „Od dwóch tysięcy lat” to ważna lektura, zwłaszcza w czasach, gdy konflikt między swoim a obcym przybiera na sile, a za obcych uznaje się wielu z nas.
Ostatnio przed kawiarnią, w której można kupić na wynos, usłyszałam wymianę zdań dwójki młodych ludzi: „No co ty? Żydzisz na dobrą kawę?”.
Przeszedł mnie dreszcz. Skąd biorą się takie słowa w słowniku młodzieży? Zapewne z domu, od ojca i matki, od dziadka i babci. Bo skąd?
Czy używanie ich jest bezrefleksyjne? Bardzo możliwe. Czy w takim razie antysemityzm jest bezrefleksyjny?
Wszystkich, którym podobne dylematy chodzą po głowie, chciałabym odesłać do powieści rumuńskiego pisarza i publicysty Mihaila Sebastiana „Od dwóch tysięcy lat”, której polski przekład wydały w zeszłym roku Książkowe Klimaty. Ale to nie nowa książka, bo jej oryginał ukazał się w 1934 r. w Rumunii, kiedy to faszyzm, narodowy patriotyzm i idący za nimi antysemityzm hulały tam już w najlepsze.
Mihail Sebastian, a właściwie Iosif Mendel Hechter (1907-1945), należał do bukaresztańskiej elity młodych intelektualistów. Wśród mentorów i przyjaciół miał osoby o skrajnych światopoglądach, z jednej strony syjonistów marzących o byciu pionierem w Palestynie, z drugiej – marksistów pragnących rewolucji, z trzeciej zaś – narodowych patriotów, dla których najważniejsze było bezpieczeństwo Rumunów, a każdy obcy stanowił zagrożenie. Jego powieść jest rodzajem dyskursu prowadzonego przez wszystkie strony i próbą odpowiedzenia na pytanie, czym jest antysemityzm. Ale też konfrontacją bohatera-narratora ze sobą samym i byciem Żydem, z pokoleniem rodziców i dziadków.
Warto wspomnieć, że jego książka wzbudziła falę krytyki zarówno ze strony lewicy, jak i prawicy, a nawet sam autor został oskarżony o antysemityzm. Pisarz pozostawił po sobie niepublikowane dzienniki, które jego brat w 1961 r. oddał ambasadzie Izraela w Bukareszcie. Zostały wydane dopiero w 1996 r., w Polsce w 2006 r. jako „Dziennik 1935-1944”, i uznane za jeden z ważniejszych dokumentów na temat szerzenia się antysemityzmu i faszyzmu w ówczesnej Europie.
Akcja powieści „Od dwóch tysięcy lat” zaczyna się w 1923 r., roku szczególnym, wtedy to nowa konstytucja rumuńska przyznała Żydom prawa obywatelskie. Bezimienny bohater-narrator jest studentem prawa, na uczelni zaczynają się rozruchy, narodowa młodzież żąda wprowadzenia zasady numerus clausus, sprzeciwia się zrównaniu Żydów z Rumunami. Nie ma tygodnia, żeby bohater, podobnie jak jego żydowscy przyjaciele, nie został pobity, wyrzucony z zajęć. Spisuje w zeszycie codzienne upokorzenia i doświadczenia. Taką formę ma książka: nieregularnie prowadzonego dziennika. „Do tej pory w trakcie dzisiejszego wykładu dwa razy dostałem pięścią i zapełniłem notatkami osiem stron. Jak na dwa ciosy to niemało”.
Mija rok, sytuacja się „normuje”, prześladowania ustają. Bohater przenosi się na architekturę, zaczyna pracę. Sześć lat później uspokaja znajomego, który wyjechał do Budapesztu studiować, bo czuł się Węgrem, a na tamtejszym uniwersytecie obowiązywała zasada numerus clausus: „Przeszedłem przez to samo, przez co Pan przechodzi teraz. Pobili Pana? To nic. Pobiją jeszcze dziesięć razy i w końcu im się znudzi. Czy się śmieję? Tak, przyznaję, że się śmieję i że ten węgierski ferwor wydaje mi się komiczny. Nie znaczy to, że Pana nie rozumiem. (…) Proszę pomyśleć, jakbyśmy byli śmieszni, gdybyśmy bili na alarm, ilekroć zmoczy nas deszcz. Proszę mi wierzyć, że to, co się teraz dzieje, jakkolwiek byłoby smutne, jest jedynie takim deszczem”.
Pisarz-narrator uznawał antysemityzm za nieodłączny element egzystencji Żyda, przynajmniej na poziomie intelektualnym. W książce daje głos przeciwnikom – powiedzielibyśmy dziś, że choć sam jest ofiarą, pozostaje symetrystą – wsłuchuje się w nich, dyskutuje. Werdykt pozostawia czytelnikowi.
Spotyka starego Żyda – tułacza, zajmującego się sprzedażą literatury i świętych ksiąg. Odwiedza go w domu i staje przed biblioteką z tomami klasyków europejskich w jidysz. „Ten język jest żywy, proszę pana, ma własne nerwy i krew, własne kłopoty i uroki. Własną ojczyznę, którą jest getto, to znaczy cały świat” – słyszy, gdy wyraża zdziwienie. Kiedy oponuje, mówi, że to dialekt, którym posługiwano się sto lat temu, a że dzieci jutro nie będą nawet pamiętać, że w ogóle istniał, dostaje porażającą odpowiedź: „Zapomina pan, że istnieją też na szczęście antysemici. I że od czasu do czasu na szczęście zdarzają się pogromy. Jakkolwiek mocno uda się panu zasymilować w ciągu stu lat, jeden dzień pogromu dziesięć razy mocniej wyrzuca pana z powrotem. A wtedy biedne getto jest gotowe i czeka, by przyjąć pana ponownie do siebie”.
Raz rozczarowuje się starym Żydem, innym razem przeżywa zawód, kiedy od jednego z mentorów słyszy: „Problem żydowski jednak istnieje i należy go rozwiązać. (…) Nie jestem antysemitą. Już to mówiłem i podtrzymuję to. Ale jestem Rumunem. I wszystko, co mi się przeciwstawia, uznaję za zagrożenie. Istnieje korozyjny duch żydowski. Muszę się przed nim bronić. W prasie, finansach, armii, wszędzie dostrzegasz jego wpływ. Gdyby nasz organizm państwowy był odporny, zanadto bym się nie przejmował. Ale nie jest. Jest grzeszny, słaby i sprzedajny. I dlatego muszę walczyć przeciwko czynnikom rozkładu”.
Złowieszcze to słowa, ale jakoś dziwnie brzmią znajomo.
Bo książka Mihaila Sebastiana nie traci na aktualności, jej język też jest bardzo współczesny. Odwieczny konflikt między swoim a obcym przybiera w ostatnich latach na sile. W Polsce obcym dziś jest już nie tylko Żyd – choć też – lecz także imigrant i Ukrainiec, gej i lesbijka. A najgorsza była i jest obojętność na ten konflikt.
A tak obojętność na antysemityzm opisał Sebastian w 1934 r., kiedy jeszcze nie wyobrażał sobie nawet, czym ona się skończy: „Na rogu, od strony bulwaru Elżbiety, stała grupka jednakowo ubranych chłopaków sprzedających gazety: Tajemnice Ceahlau! Śmierć Żydom!
Nie wiem, dlaczego się zatrzymałem. Zazwyczaj spokojnie przechodzę dalej, bo to dawny, niemal familiarny okrzyk. Tym razem stanąłem zaskoczony, tak jakby po raz pierwszy dotarło do mnie, co te słowa naprawdę znaczą. Dziwne. Ci ludzie mówią o śmierci, a do tego – o mojej śmierci. Ja zaś przechodzę zwyczajnie obok nich, myśląc o czymś innym, słuchając jednym uchem.
Zastanawiam się, dlaczego na rumuńskiej ulicy można życzyć komuś śmierci i dlaczego przychodzi to tak łatwo, że nikt nawet nie mrugnie okiem. Wydaje mi się wszakże, że śmierć jest rzeczą dość poważną. (…) Jeśli pomyślę dobrze, problem nie polega na tym, że trzech chłopaków stoi na rogu ulicy i krzyczy Śmierć Żydom! Rzecz w tym, że okrzyk ten przechodzi niezauważony, nie budząc sprzeciwu – jak brzęczenie tramwaju”.
* Mihail Sebastian, „Od dwóch tysięcy lat”, z rumuńskiego przełożył Dominik Małecki, wydawnictwo Książkowe Klimaty, Wrocław 2020
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.