Pierwszy angielski przekład „Ostatniego lata w mieście”, debiutanckiej powieści z 1973 roku nagradzanego włoskiego autora Gianfranco Calligaricha, ukazał się w 2021 roku. W ślad za tym poszło wydawnictwo Czarne, które wydało książkę po polsku w tłumaczeniu Katarzyny Skórskiej. Podoba mi się moda na odgrzebywanie światowej literatury, uznawanej za klasyczną. Zwłaszcza tej, która dziś nie powstałaby.
Trzydziestoletni Leo Gazzara dusi się w rodzinnym Mediolanie przełomu lat 60. i 70. XX w., mieście opanowanym przez epidemię zarabiania pieniędzy. Czuje, że zawodzi ojca – zawsze milczącego, niezabierającego głosu, przytłoczonego przez wojenną traumę. Leo jest jedynym synem. Siostry znalazły prace i mężów, a on, pozbawiony ambicji, miota się, nie mogąc określić swojego miejsca. Pod pretekstem pracy na stanowisku redaktora w piśmie medyczno-literackim (!) wyjeżdża do Rzymu.
Rzym go wchłania, a raczej rzymskie marzenie, które jest odwrotnością „amerykańskiego snu” – celem nie jest droga od biedaka do milionera, a trwanie w atmosferze wiecznego upojenia wśród artystów i podupadającej „czerwonej” arystokracji, która resztką sił i majątku nie chce dać się pozbawić przywilejów bycia darmozjadami. Leo, zapytany, w jakim miejscu i epoce chciałby żyć najbardziej, odpowiada, że w Wiedniu przed upadkiem cesarstwa. Też czuje się arystokratą, ale w złym czasie i złej rodzinie urodzonym.
Jego szef arystokrata bankrutuje – codziennie komornicy wynoszą z jego starej pięknej willi kolejne meble, obrazy i dywany. Gdy w końcu zabierają fortepian, Leo wie, że nadszedł kres beztroskiego stałego zatrudnienia, a co za tym idzie regularnej pensji. Ale nie zamierza zostawiać Rzymu, bo między Piazza del Popolo a Piazza Navona zawsze spotka kogoś ze znajomych, kto postawi mu śniadanie czy obiad, właściciela knajpy, który poda mu drinka na zeszyt.
W końcu przyjaciele, którzy postanawiają „wydostać się z tego piekła” i jadą szukać szczęścia do Meksyku – gdzie jest lepsze światło, by malować lepsze obrazy – zostawią mu mieszkanie i starą alfę. Leo trwa dalej więc w swoim stanie depresyjno-romantycznego upojenia, przechodzącego w delirium, na czynsz zarabia, pracując dorywczo w dzienniku sportowym, i wcale nie zamierza pisać wiekopomnego dzieła, bo i po co? Wystarczy mu wtapianie się w tutejsze środowisko:
„W fotelach siedzieli jak zwykle: rozanielony pięćdziesięciolatek, którego wszyscy nazywali szalenie długim nazwiskiem zamiast krótkim przydomkiem, pod jakim znano go w środowisku satyryków, młody lewicowy dziennikarz o imieniu Paolo, który jak mawiano, miał sekretny sposób na kobiety, i powieściopisarz z siwymi wąsami i willą we Friuli. Ponadto w skład grupy wchodzili: kobieta będąca w separacji z pewnym spikerem telewizyjnym, która podejmowała próbę samobójczą, ilekroć on chciał wyciągnąć od niej alimenty, brodaty poeta dopieszczany przez wszystkich i zaangażowany w działalność partii komunistycznej, sympatyczny wysłannik prasowy, który doznał zawału w Ameryce Łacińskiej, i aktorka rozprawiająca tylko o Compton-Burnett. Na tej samej kanapie tego wieczoru zasiadywali także jakiś młodzieniec z gitarą wyglądający na Rosjanina, modelka haute couture zakochana w homoseksualnym fotografie i podupadła arystokratka zakochana w pilocie Alitalia, którego nikt nigdy nie widział. Do nich, tworzących trzon, na krótszy lub dłuższy czas dochodzili inni ludzie, których grupa wchłaniała, by następnie wydalić w ramach jakby fizjologicznej wymiany gwarantującej przetrwanie. Działo się tak zwłaszcza zimą, ponieważ latem wszyscy ulatniali się w różnych kierunkach”.
Pewnego deszczowego dnia na przyjęciu Leo poznaje JĄ – Ariannę, neurotyczną i próżną dwudziestolatkę. I, jak sam przyznaje na początku opowieści, ten wieczór zmienił wszystko.
Nie jest to szczęśliwa historia miłosna, i taka nie mogłaby być. Rzym by na to nie pozwolił. „Bardziej niż miastem jest waszą ciemną stroną, ukrytą bestią. I nie można tu stosować półśrodków – albo wielka miłość, albo idźcie precz – tego bowiem oczekuje ta słodka bestia: okazywania miłości. (…) Ukochana objawi się wam taką, jakiej pragniecie, i będziecie mogli dać się ponieść miękkim falom teraźniejszości, by unosić się o krok od szczęścia, które się wam należy”. Melancholia, beznadzieja, niemożność spełnienia grają tu pierwsze skrzypce.
Na tym jednym kroku dzielącym od szczęścia zawieszona jest fabuła powieści Calligaricha. Wolę odczytywać ją jako doskonały pastisz niż historię na poważnie, „jeden do jeden”. Jako ciut żałosną tęsknotę za dolce vita bez zobowiązań, na którą mogą pozwolić sobie tylko wybrani, ci, których nie obchodzi rozgrywająca się dookoła p r a w d z i w a rzeczywistość – ta polityczna i społeczna; a nie pada o niej ani jedno słowo w książce. A może to wchłonięcie przez bestię jest właśnie sposobem Leo na jej udźwignięcie?
Polecam na lekturę przeznaczyć upalne i lepkie dni. Czyta się wtedy wybornie.
Gianfranco Calligarich, „Ostatnie lato w mieście”, przekład z włoskiego Katarzyna Skórska, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.