Znaleziono 0 artykułów
21.06.2024

Książka „Po Safonie” obala mity o kobietach, stworzone przez mężczyzn

21.06.2024
(Fot. Getty Images)

Można powiedzieć, że Safona była pierwszą queerową intelektualistką, że jako pierwsza potrafiła czuć się niezależna, dopominać się o wolność, stworzyć miejsce, w którym inne kobiety mogły zaznać szczęścia. Właśnie ona jest patronką opowieści Selby Wynn Schwartz. Ta książka obala mity o kobietach, stworzone przez mężczyzn.

„Safona, ok. 630 p.n.e.

Po pierwsze zmieniłyśmy imiona. Zostałyśmy Safoną. Kim była Safona? Nie wiadomo, ale miała wyspę. Otaczał ją wianuszek dziewcząt. Potrafiła zasiąść do posiłku i patrzeć wprost na kobietę, którą kochała, nawet jeśli nieszczęśliwie. Mówiono, że kiedy śpiewała, to było tak, jakby człowiek leżał wieczorem nad brzegiem rzeki, zapadał się w miękki mech, a niebo spływało na niego. Wszystkie jej wiersze to pieśni.

Safonę czytałyśmy w szkole, na zajęciach, które miały nauczyć nas jedynie metrum poetyckiego. Nauczyciele z reguły nie przypuszczali nawet, że napełniają nasze żyły kasją i mirrą. Suchym tonem rozprawiali o aoryście, a my tymczasem w głębi duszy czułyśmy, jak liście drzew drżą w świetle, jak wszystko się mieni, wszystko wibruje.

Byłyśmy wtedy bardzo młode, jeszcze się nie znałyśmy. Czytałyśmy zachłannie w ogrodach za domem, brudząc sukienki błotem i sosnową żywicą. Niektóre z nas rodziny posłały do odległych szkół, na pensje, gdzie miałyśmy odebrać ostateczne szlify i tym samym dotrzeć do pisanego nam zakończenia. Ale to nie był nasz koniec. To był ledwo nasz początek”.

Tak Selby Wynn Schwartz – amerykańska badaczka literatury włoskiej i francuskiej – zaczyna swoją książkę „Po Safonie”. Narrację oddaje „nam” – chórowi, na wzór tego greckiego – a jakże – ale złożonego wyłącznie z kobiet, spadkobierczyń i czcicielek tytułowej Safony; tej, która jako pierwsza potrafiła czuć się niezależna, dopominać się o wolność, stworzyć miejsce, w którym inne kobiety mogły zaznać szczęścia. Można by dziś powiedzieć, że była pierwszą queerową intelektualistką, za którą „my” – chór – chcemy podążać. Jak sama Schwartz powiedziała w wywiadzie: – „My” to rodzaj chóru, najpierw są to młode, pełne tęsknoty, zagorzałe czytelniczki [Safony], żyjące w niepewności i wyobraźni. Z biegiem czasu chór zbiera się, eksperymentuje z różnymi modelami stawania się sobą i ostatecznie znajduje sposób na napisanie życia.

Książka Selby Wynn Schwartz obala mity o kobietach, stworzone przez mężczyzn

Chór towarzyszy, obserwuje, a czasem uczestniczy w toczącej się zawiłej akcji książki, którą chyba należy nazywać powieścią. Czy raczej pewną nową odmianą powieści, wariacją. „Niniejsza książka to fikcja literacka. A może jest to taka hybryda wyobrażeń i intymnej literatury faktu, spekulatywnych biografii i »propozycji krótkich utworów« (jak nazwała je Virginia Woolf podczas pisania „Orlanda”), że w ogóle nie ma potrzeby odwoływania się do kategorii” – tak autorka definiuje w nocie bibliograficznej przyjętą przez siebie formę literacką.

Akcja książki jest zawiła, niekoniecznie następująca w porządku chronologicznym, rozgrywa się w wielu miejscach – w Rzymie, Neapolu, Paryżu, Londynie, na Capri i oczywiście na Lesbos. Bohaterek jest wiele, około pięćdziesięciu – żyjących na przełomie XIX i XX wieku, utalentowanych artystek queerowych, lesbijek, biseksualistek: pisarek, dramaturżek, poetek, malarek, aktorek, tancerek – odważnych, ekstrawaganckich, gotowych, by uwolnić się z pęt opresyjnej tradycji, małżeństwa, walczących o równe prawa, o bycie widzialnymi. Jedne są znane i uznane powszechnie, jak Natalie Barney, Sarah Bernhardt, Virginia Woolf, Isadora Duncan, Gertrude Stein, Eleonore Duse czy Djuna Barnes, a inne – prawie albo w ogóle nieznane (przynajmniej mnie), jak Lina Poletti, Sibilla Aleramo, Eva Palmer, Anna Kuliscioff, Rene Vivien, Liane de Pougy czy Florence Nightingale. Schwartz wybrała na bohaterki kobiety uprzywilejowane w pewnym sensie, bo należące do elity kulturalnej, do tego często zamożne, dysponujące wielkimi fortunami, jak Bernhardt czy Barney, mogące zostać mecenaskami innych, pochodzących z uboższych domów. Jest to więc zapewne też w pewnym sensie baśń, zamknięta w swego rodzaju bańce. Ale nie czyniłabym z tego zarzutu. Bo to ma być również powieść pikantna.

Opowieść Schwartz jest misternie utkana z dziesiątków epizodów, tytułowanych imieniem i datą, na które składają się fragmenty biografii, wierszy, traktatów krytycznych, wyimki z kodeksów prawnych czy ustaw ograniczających wolność kobiet, a wszystko przeplatane cytatami z utworów Safony. Czyta się to jak wielostrofowy hymn kobiet do kobiet i o kobietach. To nie jest manifest rewolucyjno-feministyczno-queerowy, ale pieśń pełna niepokoju, miłości, uwielbienia, w liryczny wręcz sposób obalająca patriarchalną tradycję i mity o kobietach, stworzone przez mężczyzn. Weźmy samo słowo lesbijka: „Według jednego z haseł we Współczesnym słowniku erotycznym Delvau to kobieta, która woli Safonę od Faona. Na początku rozbawiło nas to określenie, bo w jednej chwili przemieniłoby tyle kobiet, że wyspa Lesbos nie zdołałaby ich wszystkich pomieścić; która z nas bowiem nie wolałaby Safony od Faona? Wszystkie znałyśmy zbyt wielu Faonów i ich nędzne wdzięki. Albo przytoczę pojedynek Natalie Barney z Owidiuszem, który z Safony uczynił bezwolną ofiarę miłości do Faona, mężczyzny, dla którego rzuciła się z klifu do morza. Barney bowiem pisze nową legendę o poetce zadziornej, mądrej, oddanej swoim akolitkom, a jeśli miałaby rzucić się z klifu, to tylko dla Timas, „kobiety, której włosy migotały niczym płomień w trawie”. I muszę tu oddać hołd Kai Gucio, autorce polskiego przekładu książki, która wprost bajecznie poradziła sobie z tą skomplikowaną queerową mozaiką literacką, z mnogością cytatów, i to często cytatów w cytatach. Chapeau bas!

Selby Wynn Schwartz z premedytacją wyklucza ze swojej powieści mężczyzn

Czyta się to zachłannie i płynnie, choć lektura może się wydłużać, jeśli – tak jak we mnie – obudzi się chęć odkrywania i poznawania tych wszystkich niezwykłych odważnych kobiet połączonych przez Safonę, odnajdujących azyl w domu Natalie Bartney czy Sarah Bernardh; kobiet, które uciekły od mężów czy ojców, które zaczynały nowe życia od zmiany imienia. Można by rzec, że imię to dar, który dostaje się przy narodzinach, tak więc odrzucenie tego daru jest tu rodzajem symbolicznego rytuału przejścia od tego, co narzucone, do tego, co ma być własnym wyborem.

Dramaturżka i poetka Lina Poletti była najpierw Cordulą, co „brzmiało jak sterta sznurów. Lina – zwinna, zgrabna linia, ręka przebiegająca po rzędzie guzików”. Sibilla Aleramo była Riną Pierangeli Facio, której ojciec kazał poślubić gwałciciela. Bowiem „według włoskiego prawa córka musiała stać się żoną na rozkaz ojca. W szczególności artykuł 544 kodeksu karnego był niczym żelazna dźwignia, wpychał szesnastoletnie dziewczęta na pozycję oblubienic tych samych mężczyzn, którzy je zdeptali”. Pomimo nieudanej próby samobójczej Rina zakończyła życie, a narodziła się wolna od męża i ojca Sibilla.

Losy wszystkich bohaterek się splatają, jedna poznaje drugą przez trzecią, spotykają się, zakochują w sobie, bawią się razem, czytają poezję, podróżują, piszą przyszłe życie. Przywołują Kasandrę, by przepowiedziała im przyszłość. Dojrzewają, zwłaszcza gdy nastaje wojna, gdy rodzi się faszyzm, a one mogą znowu utracić to, co zyskały.

Z premedytacją Schwartz wyklucza ze swojej powieści mężczyzn. Tak jak przez wieki mężczyźni w literaturze poświęcali poszczególnym kobietom pół linijki, czasem całą, by tylko przypisać ją do roli czyjejś żony, córki czy matki, tak autorka „Po Safonie” dowodzi, że historię można pisać bez udziału mężczyzn, a kobiety mogą dziedziczyć po sobie spuściznę. Mężczyźni pojawiają się tu tylko jako politycy, sędziowie, senatorzy, którzy z urzędu decydują o losie kobiet – w cytatach praw przez nich ustanawianych. Wyjątkami autorka czyni Henrika Ibsena, Oscara Wildea i Santiego Muratoriego. Ale tylko ten ostatni jest pozytywną postacią – to bibliotekarz, który bez oporów zawsze wypożyczał Linie Poletti dowolne książki i który, by pomóc jej uwolnić się z domu rodziców, poślubił ją dla papierów, by mogła sama dalej decydować o swoim życiu. Natomiast Schwartz demaskuje Ibsena, wytyka mu kradzież losów znajomej pisarki Laury Kieler do stworzenia Nory, bohaterki „Domu lalek”. I kpi z Oscara Wildea, któremu odmawiają bycia jego Salome wielkie diwy Sarah Bernhardt i Eleonora Duse.

„Po Safonie” to również opowieść o języku – bardzo aktualna dzisiaj, gdy tworzymy język inkluzywny i uczymy się go używać. Bo słowa narzucają sposób, w jaki postrzegamy rzeczywistość, w jaki na przełomie wieków XIX i XX postrzegano kobiety – dużo tu analizy dopełniacza, jego nadużywania jako przypadku posiadania. Jedna z bohaterek, pisarka Aurel (używała tylko jednego imienia, jak Safona, i tak podpisywała swoje książki), „miała nadzieję, że pisarki nie podporządkują się prawom, które ograniczały książki mężczyzn. Aurel twierdziła, że nadszedł czas, by kobiety przejęły język dla siebie, choćby po jednym słowie, by przyjęły własne imiona i się stały. By stały się choćby jednym słowem”.

I choć minęło sto lat od tego postulatu, niektórzy mężczyźni nadal rękami i nogami starają się bronić języka przed przejęciem go przez nas, kobiety. Co gorzej, nadal chcą nam narzucać sposób myślenia i decydować za nas. Niedoczekanie! Bowiem „kobieta – pisała Lina – to ktoś, kto ujmuje w dłonie nici swojego życia i idzie dalej”. Nie ogląda się za siebie.

Po Safonie”, Selby Wynn Schwartz, przekład z angielskiego: Kaja Gucio, wydawnictwo Czarne

Maria Fredro-Smoleńska
  1. Kultura
  2. Książki
  3. Książka „Po Safonie” obala mity o kobietach, stworzone przez mężczyzn
Proszę czekać..
Zamknij