Ziemowit Szczerek patrzy na Lwów uważnie i wnikliwie. Pisze o mieście dawnym, cesarskim i królewskim, galicyjsko-habsburskim, o wielonarodowej perle zachodniego świata, wysuniętej daleko na wschód. O Lwowie polskim, sowieckim i ukraińskim, poturbowanym, lecz nie tak bardzo, by nie mógł wstać i pięknieć.
Wnerwił mnie Ziemowit Szczerek swoją książką. Raz, za to setnie. Pisze bowiem, że dawno, dawno temu, gdy Lwów był ledwie świeżo wydobytą z niewoli poradziecką dziurą z zachodniej rubieży moskiewskiego imperium, gdy mężczyźni nosili tam prawie wyłącznie czarne skóropodobne kurtki do obowiązkowych dresów, błyskali ochoczo półgarniturem złotych zębów, kobiety również – że tamten Lwów można było znieść tylko latem. Nie tak, by zimowego Lwowa definitywnie nie lubił. Ale brudny śnieg, błoto i chlapa podkreślały, jego zdaniem, biedę oraz pozaczłowieczą brzydotę peryferyjnych blokowisk i sypiącego się, pogalicyjsko-habsburgskiego zabytkowego centrum. Tego, które w pełnej krasie uwodziło niegdyś kronikarzy i dorożkarzy, poetów i uczonych, a ćwierć wieku wstecz nie chciały tam mieszkać nawet duchy przeszłości.
Szczerku, cholera, a gdzieś ty miał oczy, kiedy na przełomie stuleci zimą chadzałeś po Lwowie? Żeby śnieg zasyfiły samochodowe spaliny i dym z kominów, pierwej musi spaść.
Widziałem pierwszy padający lwowski śnieg. Była noc, światła rzucanego przez latarnie jak na lekarstwo, co stało się cechą konstytutywną Poradziecji (Szczerkowe słowo), a ulice doświetlały okna kamienic. Sypał na głowy Tarasa Szewczenki i Adama Mickiewicza, przykrył Prospekt Swobody, czyli dawniejsze Wały Hetmańskie, pełno go było w parku Szewczenki i na uliczkach Starego Miasta. Lwów niemal w jednej chwili stał się z Kopciuszka najpiękniejszą panną na książęcym balu. Prawdziwa, zimowa magia wzięła Lwów w objęcia i sprawiła, że dzisiaj ze Szczerkiem mogę się licytować, który z nas bardziej lubi to miasto. Na drugi raz patrzaj, Szczerku, na Lwów, gdy śnieg zaczyna padać, a nie tylko wtedy, gdy topnieje.
A poza tym wszystko jest w absolutnym porządku. Ziemowit Szczerek patrzy na Lwów uważnie i wnikliwie, więc może opowiedzieć, jak z tym Lwowem było i jest. Ma miasto za swoje (też tak mam) i zgrabnie objaśnia, na czym polega przynależność Lwowa do Szczerka i Szczerka do Lwowa. Istnieje w tej relacji obustronne przekonanie – bo miasta jak Lwów magiczne mają swoje poglądy i przemyślenia – iż cywilizacja może zwyciężyć barbarię. Staje się to nieczęsto i w sprzyjających warunkach, ale staje się, więc jest nadzieja.
Pisze więc Szczerek o Lwowie dawnym, który wybija w dzisiejszym mieście jak woda ze studzienki po wielkiej ulewie. O cesarskim i królewskim, galicyjsko-habsburskim, o tej wielonarodowej (Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Ormianie, Niemcy, Holendrzy, Szkoci i kto kogo tam chciał) perle zachodniego świata, wysuniętej daleko na wschód, pysznie prowincjonalnej, lecz z prawdziwie miejskim życiem. I o Lwowie knajpianym, artystowskim, bałaganiarskim, hipsterskim, zagarnianym przez spory kapitał, który chce mieć Lwów dla siebie, a Lwów mu na to: „Figa z makiem”. Raz się udaje, raz nie, lecz chyba bardziej się udaje, mimo iż miasto drapuje się pod turystów, a tych tu pełno, nawet z odległej Arabii. Pisze o Lwowie polskim, sowieckim i ukraińskim, poturbowanym, lecz nie tak bardzo, by nie mógł wstać i pięknieć. Takie jest i moje wrażenie. Może bym swoją opowieść o Lwowie ułożył nieco inaczej, tu dodał, dam trochę ujął, ale w końcu to Lwów Szczerka, przez co ciekawy, bo własny znam od podszewki, ze środka własnych uczuć i spostrzeżeń.
Książka świeża, więc musi zahaczać o dziejącą się w Ukrainie wojnę z Putinem, lecz zważmy, że dla lwowian wojna trwa od 2014 roku, ginęli w niej od początku i giną dzisiaj, choć na wczesnym etapie była geograficznie odległa. To Lwów gniewny, zebrany w sobie, gotów się nie dać Moskalii i po lwowsku rozgadany, plotkarski, ale mocno przytomny, wiedzący, czego chce i za co się bije.
No i Szczerek uważnie referuje polsko-lwowskie mity. Parę ukraińsko-lwowskich też dorzuci w bonusie. Te miłe, bo są i takie, wystawia dumnie. A wstrętnym ściąga gatki przez głowę, rozbraja i wpycha do kosza, gdzie ich miejsce. Oj, nie lubi on populistów i nacjonalistów, szczerze brzydzi się nazbyt ochoczymi hasłami, odezwami spod brudnego palucha i wszystkim, do czego sam Lwów miasto nie jest zdolny, bo żeby nie miał zbyt łatwo, po raz kolejny przytrafili mu się głupawi ludzie. Ale jest też Szczerek świadom, iż Lwów już niejednego durnia i pyszałka zagonił do kozy.
A że autor ten – powiadają z zazdrością koledzy po piórze – „ma piórko”, spod tego piórka wychodzą znakomicie lwowsko-szczerkowe kolory i zapachy, śliskość wybrukowanych ulic, mrok miejskich zakamarków, gwar, wrzaski, piosenki i plusk deszczu. Nawet dym papierosów śmierdzi, jak chce tego Szczerek, a uniwersalny kebab smakuje Szczerkowym smakiem. I chwała mu za to, choć – puszczam oko – Szczerek nie robi tego bezinteresownie. Lwów za swoje portrety umie dziękować słodko, wylewnie i szczodrze. A dać ma z czego.
Tylko śniegu, Szczerku, nie mogę ci darować. Pogadamy o tym, a jakże.
Ziemowit Szczerek, „Wymyślone miasto Lwów”, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.