Bohater tej historii chce opłynąć świat, choć wcześniej pływał tylko po mazurskich jeziorach. W pewnym sensie z dużą odwagą realizuje swoje pragnienie. A Szczepan Twardoch zaskakuje czytelników formą, fabułą, językiem swojej najnowszej powieści.
Nie dałabym rady przeżyć godziny w głowie Szczepana Twardocha, zagubiłabym się na pierwszym rondzie, bo mój mózg działa systemowo, trzyma się określonego porządku, monologi następują jedne po drugim, a nie równolegle; a w głowie pisarza – tak sobie wyobrażam – nagromadzenie dygresji, monologów, myśli w jednym czasie jest czymś dla niego codziennym. I z tego „kotła z przeglądem świata” wyciąga zdania i pisze, konstruuje fabułę. Podziwiam talent i zręczność autora, choć nie zawsze nadążam. Lubię jego „Chołod” i opowieść bohatera Konrada Widucha, narracja choć składa się z miliona dygresji, pociąga od początku do końca i składa się w całość. Jak sam Twardoch mówił w wywiadach, patronem „Chołodu” jest Joseph Conrad, z „Jądra ciemności” czerpie autor konstrukcję książki. Unosi się w niej też duch Hermana Melville’a i „Moby Dicka” – jednej z ulubionych powieści Twardocha. Czyta się pięknie.
Niestety najnowszą powieścią „Powiedzmy, że Piontek” nie potrafię się tak zachwycić. Jeśliby dalej posłużyć się metaforą „kotła”, to tym razem gotujące się w nim danie wykipiało i zalało całą kuchnię.
Co prawda zaczyna się cudnie. Na początku daję się oczarować i cieszę każdą kolejną stroną. Erwin Piontek, emerytowany górnik strzałowy z Pilchowic, jako młody chłopak chciał zostać marynarzem. Jednak skórzany pas ojca wybił mu morskie ambicje z głowy, wpoił, że jego przeznaczeniem jest kopalnia. Ale marzenia nie odebrał. Piontek chciałby opłynąć świat, ale wie, że jest za stary, za biedny, niedoświadczony, pływał tylko po mazurskich jeziorach, wakacyjnie, dawno. Jednak pewnego dnia doznaje olśnienia i wie już, że zrealizuje swoje pragnienie. Wkłada wysłużony sztormiak, równie wysłużoną wełnianą czerwoną czapkę, w której – jak mówiła mu kiedyś córka – wyglądał jak Jacques Cousteau, pakuje śpiwór, skarpety, harcerską busolę, ręcznik, harmonijkę ustną, atlas świata. Z kasetki trzymanej pod łóżkiem wyciąga małżeńskie oszczędności w euro – bo nigdy nie wierzył bankom ani w siłę złotego – i wychodzi, mówiąc Marice, żonie, że musi iść, ma coś do załatwienia i jakiś czas go nie będzie. Wymienia euro na złotówki, zaopatruje się w supermarkecie na rok i kupuje z ogłoszenia zużyty jacht żaglowy typu Venus o imieniu Iskra, zacumowany na przystani Zalewu Rybnickiego. Bo to po zalewie Piontek będzie pływał, w kółko, ale w wyobraźni opłynie świat, a wyruszy z Plymouth, jak w powieściach. I na pokonanie tych 29 tysięcy mil ma 365 dni – tak sobie założył. Wypływa więc, wzbudza niepokój i sensację najpierw lokalnie, a potem i globalnie za sprawą influencerów i instagramerów. Erwin Piontek przemierza „świat”, po jesieni nastaje zima, a za burtą coraz częściej towarzyszy mu biały sum, ogromny, który wydaje się być zjawą. A może namiastką kaszalota z powieści Melville’a. Piontek go nie zamierza łowić, ale sum robi mu numery. Czuć moc „Moby Dicka” w tej opowieści, zwłaszcza w warstwie psychologicznej: Piontek całe życie rozsądny, kalkulujący, uporządkowany, żyjący wedle ściśle ustalonego harmonogramu, z dnia na dzień porzuca dawne nawyki, górę biorą uczucia i pragnienia, które mają zaprowadzić go do prawdziwego celu. Pozbywa się wszelkiego strachu, podąża za przeznaczeniem za wszelką cenę.
Szczepan Twardoch eksperymentuje z formą, językiem, fabułą
I gdyby tak Twardoch pozostał przy tym Erwinie, nad którym jako narrator ciągle czuwa jako młodszy krewny Piontka. Tak znakomicie snuje tę historię trochę po polsku i po śląsku, trochę w tonie nostalgicznym, trochę sarkastycznym. Ale nie, pisarz postanowił poeksperymentować z formą, językiem, fabułą, a jednocześnie co nieco wpleść doświadczenia wojny w Ukrainie, które nabył w ostatnim czasie. I do tego na koniec rozprawić się z polskimi politykami.
Twardoch w ważnym momencie akcji zawiesza więc opowieść o rejsie górnika emeryta. I na 77 stronie powieści oznajmia: „Pomyślałem wtedy, że Erwin Piontek mógłby być kimś zupełnie innym. Erwin Piontek nie musiał się przecież urodzić wtedy, kiedy się urodził, zostać wychowany tak, jak został wychowany, Erwin Piontek mógł urodzić się wcześniej albo później, zostać wychowany przez kogoś trochę podobnego do Paulka Piontka, a może zupełnie odmiennego. Ale czy wtedy pozostałby Erwinem Piontkiem?”. W kolejnych częściach powieści sprawdza możliwe scenariusze. „Powiedzmy, że Erwin Piontek jest takim samym człowiekiem, ale świat, jaki dlań istnieje, istnieje inaczej, bo Erwin Piontek istnieje inaczej”. Autor prowadzi i z bohaterem, i z czytelnikami grę, wystawiając na próbę myśl Martina Heideggera: „Świat nie może istnieć przez człowieka, ale nie może też istnieć tak, jak jest, i takim, jaki jest, bez człowieka”.
W drugiej części Erwin Piontek budzi się w roku 1905 na czerwonej od słońca ziemi, na terenie Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej. A nad nim stoi kaptein Hendrik Witbooi – tak, ten narodowy bohater dzisiejszej Namibii, wódz przeciwstawiający się niemieckim rządom kolonialnym. A Piontek jest Niemcem w tej opowieści, od 10 lat służy w Afryce. I jest pewny, że teraz przyszedł jego czas, zostanie zabity.
Ostatnia część dzieje się w roku 2028, nasz kraj nosi miano Ludowego Państwa Polskiego, gdzie inteligent profesor Zenon Wilk wziął na swoje barki odpowiedzialność za skłócone państwo, liderów dwóch zwalczających się od lat ugrupowań politycznych zamknął w jednym obozie, a ich losy kazał transmitować w publicznej telewizji. Mamy więc dyktatora, który „zbawił” Polskę, a Erwin Piontek – niczym w komedii Barei „Miś” – został zatrudniony pod przymusem jako sobowtór panującego jego ekscelencji dyktatora Wilka. Ale to nie wszystkie niespodzianki. Bowiem już pod koniec drugiej części bohater Twardocha wszczyna bunt, nie chce słuchać pisarza, chce sam opowiedzieć kolejną historię o sobie. Tak więc autor wdaje się w dyskusję z Erwinem Piontkiem w jego nowym wcieleniu.
Bywa zabawnie, nie brakuje tekstowi czarnego humoru, są też elementy spinające wszystkie części, np. markowe zegarki, które noszą różne wersje Erwina Piontka – ale tym razem Twardoch pomysłów chyba miał ciut za dużo jak na jedną książkę i trudno mu było dokonać selekcji. Szkoda, bo wyszłoby z korzyścią dla owych pomysłów. Choć książka liczy tylko 250 stron, zmęczyłam się lekturą i nie odkryłam przesłania. Ale – parafrazując autora – powiedzmy, że wcale nie miało go być. Powiedzmy, że mogło wyjść lepiej. Ale powiedzmy też, że zapewne nie wszyscy czytelnicy tak źle radzą sobie z chaosem jak ja.
Szczepan Twardoch, „Powiedzmy, że Piontek”, Wydawnictwo Literackie
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.