Tajemnicza śmierć na początku XX wieku w Krakowie zalanym powodzią zawładnęła głową profesorowej Szczupaczyńskiej. W tej powieści, poza kryminalną fabułą, liczy się znakomicie oddany charakter ówczesnego miasta.
W listopadowe dni, które często dobrze nie nastrajają, warto poszukać odprężenia. I nie chodzi tu o guilty pleasure, czyli wstydliwą przyjemność, ale o zasłużoną chwilę wytchnienia dla psychiczno-fizycznej równowagi. Sama najlepiej odpoczywam przy dobrym kryminale, dlatego dzielę się radosną nowiną o nowym tomie detektywistycznych krakowskich przygód śledczej amatorki Zofii Szczupaczyńskiej.
W piątej już części Maryla Szymiczkowa – za którą kryją się Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński – postanawia przeprowadzić państwo profesorstwo z kamienicy Pod Pawiem przy ulicy Świętego Jana na Starym Mieście do nowoczesnego budynku Pod Śpiewającą Żabą przy ulicy Retoryka, usytuowanej w nowej dzielnicy Nowy Świat. Zofia bowiem zamarzyła o jaśniejszym i przestronniejszym mieszkaniu wyposażonym w łazienkę z… wanną. Użyła więc wszelkich sztuczek i technik manipulacyjnych, by do pomysłu przekonać męża Ignacego, raczej nieskłonnego do poważniejszych zmian w życiu. Jednak w połowie lipca 1903 r. Szczupaczyńska przeklina sama siebie za ten wybryk z przeprowadzką. Bowiem tę część Krakowa zalała wielka woda, z części pobliskich domów już ewakuowano mieszkańców, jej lokum powódź nie dosięgła, ale parter i suterena stały w wodzie.
Do suchej starej części miasta – do niedawna przecież jej części miasta – zamiast fiakrem musi dostawać się w najlepszym wypadku łodzią, ale częściej prymitywnymi środkami na prędce przystosowanymi do transportu, jak na przykład balią lub kadzią do kiszenia ogórków. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Na osłodę udręczonej Zofii, nieopodal jej domu, bo przy ulicy (czy raczej w czasie powodzi przy kanale) Wenecja wypływa trup młodego mężczyzny. Utonął przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności czy może ktoś mu w tym pomógł? I już jest zagadka, która zawładnie głową profesorowej. Nie czekając ani chwili, od razu udaje się balią na drugą stronę, by sprawę zbadać. Tropiąc przyczynę śmierci, szybko natrafia na kolejnego trupa pod tym samym adresem. Dostaje również tajemniczy list od przyszłego nieboszczyka z wołaniem o pomoc, bo ktoś mu grozi zabiciem. Nadawca ufa Szczupaczyńskiej, bo wie, że rozwiązała już niejedną zagadkę kryminalną. Zofia nie zamierza go zawieść, nawet po jego śmierci.
Gdy ona prowadzi swoje dochodzenie – jak zawsze w tajemnicy przed mężem – Ignacy niesie pomoc powodzianom, a co zacniejsi mieszkańcy niedotkniętej wielką wodą części Krakowa śledzą stan zdrowia papieża Leona XIII, który w wieku 93 lat po 25 latach pontyfikatu zaczął poważnie niedomagać. Gazety codzienne ze szczegółami informują o temperaturze, apetycie i wodzie w płucach jego świątobliwości.
Wierne czytelniczki i wierni czytelnicy powieści Maryli Szymiczkowej vel Dehnela & Tarczyńskiego wiedzą, że nie tylko fabuła kryminalna się tu liczy, lecz również doskonale oddany koloryt ówczesnego Krakowa. Choć mam – może niesłuszne – wrażenie, że w tym tomie proporcja została nieco zachwiana. Jakby autorzy erudycyjnym popisom i opisom miasta, pobocznym anegdotom oddali więcej stron niż potrzeba, tak że aż z niecierpliwością chce się przerzucić strony, by odnaleźć się na nowo w wątku śledztwa.
No i autorzy przedwcześnie zdradzają ważne dla sprawy fakty, dając książce tytuł „Śmierć na Wenecji” i obdarowując osobistego sekretarza denata imieniem Tadzio i wyposażając go w młody wiek oraz złote loki. Choć dalej z wielkim poczuciem humoru i efektownie przybliżają nam mikroświat gejowski tamtejszego Krakowa (co prawda niepotrzebnie robiąc z najpierw Mannowskiego Tadzia Zosię, jako z kolei odwołanie do „Pana Tadeusza” – o jeden grzyb w barszczu za dużo), przytaczając przy tej okazji broszurę krakowskiego lekarza medycyny sądowej profesora Leona Wachholza o „uranicznym poczuciu płciowym” i o „urningach”. Szczupaczyńska myśląc, że to tajemne stowarzyszenie, udaje się do biblioteki, żeby z ową broszurą się zapoznać, i odkrywa, że „Urningowie byli mężczyznami dotkniętymi uranicznym popędem płciowym, to jest zwróconym do tej samej płci” oraz że są „przeważnie ludźmi wykształconymi oraz to nierzadko jawni lub ukryci epileptycy”. Duże uznanie dla Dehnela & Tarczyńskiego za dotarcie do tego kuriozalnego tekstu.
Jest jeszcze jeden wątek w „Śmierci na Wenecji” i tu muszę poutyskiwać na autorów. Bo to wątek ciekawy – prywatne śledztwo Franciszki, służącej profesorstwa Szczupaczyńskich – i według mojej opinii zmarnowany. Mamy sprawę badaną przez konserwatywną mieszczkę z elity – której bycie profesorową satysfakcjonuje chyba bardziej, niż gdyby sama miałaby być uczoną, zwłaszcza że jest zadeklarowaną przeciwniczką emancypacji kobiet – i sprawę prowadzoną przez przedstawicielkę klasy „niższej”, dobrze zorientowanej w niesprawiedliwościach dotykających jej koleżanki po fachu. Niestety autorzy postanowili zapisać jej relację tak, żeby nie było wątpliwości, że pisze to osoba niewykształcona, choć jakoś piśmienna, więc w każdym słowie czyni karygodne błędy ortograficzne. Żal mi się zrobiło Franciszki za takie jej potraktowanie i żal mi czytelników, bo ten pseudoanalfabetyczny zapis bardzo trudno się czyta. Ale że to wątek poboczny, niechętni jego rozszyfrowywania mogą go po porostu pominąć. W końcu ma to być przyjemna lektura odprężająca.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.