Trasą koncertową „Robbie Williams: My Life Thru a Lens” najpopularniejszy brytyjski wokalista świętuje 25-lecie solowej kariery. 12 marca wystąpi w krakowskiej Tauron Arenie (bilety do kupienia na Live Nation). Przypominamy wzloty i upadki wiecznego chłopca, który dorósł na oczach fanów.
Musiałam tam być. W listopadzie 2003 roku Robbie Williams wystąpił w Spodku. Do Katowic dotarł z trasą koncertową promującą płytę „Escapology”. Miałam wówczas 19 lat, on – 29. Od późnej podstawówki na repeacie słuchałam „Angels”, „No Regrets” i „Millennium”. Ale tamten wieczór należał do przeboju „Feel” z aktualnego albumu. Kumplowi, który nie zdążył kupić biletów (wyprzedano je kilka tygodni przed wydarzeniem), puściłam piosenkę na żywo, przez niedoskonały głośnik niedoskonałego telefonu komórkowego, jeszcze nie smartfona. „I just wanna feel real love. Feel the home that I live in, ’cause I got too much life running through my veins going to waste”, śpiewał najpopularniejszy brytyjski wokalista, wyrażając emocje swoich rówieśników i nasze, wchodzących w dorosłość milenialsów. William pragnął prawdziwej miłości, ale musiał na nią jeszcze trochę poczekać. Najpierw przyszła sława.
Nie trzeba czytać biografii Robbie’ego Williamsa, żeby wiedzieć, co czuje, myśli i przeżywa. Sam nam wszystko wyśpiewa. O sobie samym – pełnym sprzeczności – w „Come Undone”: „So unimpressed but so in awe. Such a saint but such a whore. So self aware so full of shit. So indecisive so adamant”. O swoim, trochę zepsutym, pokoleniu w „Millennium”: „Some say that we are players, some say that we are pawns. But we've been making money since the day that we were born”. O męskości, słabości, starzeniu się w „Supreme”: „Yeah, are you questioning your size? Is there a tumour in your humour? Are there bags under your eyes? Do you leave dents where you sit? Are you getting on a bit? Will you survive. You must survive”.
Never Forget
Poczucie dwoistości, niedopasowania wynika u Williamsa nie tylko z artystycznej wrażliwości. Choć trafił do show-biznesu jako nastolatek, zachowuje się, jakby wciąż nie mógł się nadziwić, że śpiewa przed kilkusettysięczną publicznością, zamiast pić piwo z innymi klepiącymi biedę mieszkańcami rodzinnego miasteczka Stoke-on-Trent. Urodził się 13 lutego 1974 roku. Jego rodzice, Janet i Peter (potem komik występujący pod pseudonimem Peter Conway), prowadzili pub Red Lion. Wciąż powołuje się na swoje robotnicze pochodzenie. – Otaczali mnie właściwie sami górnicy – wspomina. Z biedy wydobyła rodzinę ciężko pracująca mama. Robbie miał trzy lata, gdy rodzice się rozwiedli. Zamieszkał z matką i siostrą. W liceum miał fatalne stopnie, oblewał kolejne egzaminy. Uchodził za chuligana, nicponia i żartownisia. Po lekcjach dorabiał w sklepie z szybami i w kwiaciarni. Ale interesowała go właściwie tylko scena. Po roli w szkolnej inscenizacji musicalu „Oliver!” powiedział dziennikarzowi lokalnej prasy, że marzy o studiach aktorskich. W domu śpiewał ulubione kawałki Franka Sinatry, Deana Martina, Sammy’ego Davisa Jr. Słuchał też Queen, Eltona Johna, Davida Bowiego.
Mama, dostrzegając muzyczny talent syna, zapisała go na przesłuchanie. W 1990 roku został członkiem Take That, najpopularniejszego brytyjskiego boysbandu tamtego czasu. Był najmłodszy z pięciu chłopaków (zespół tworzyli Gary Barlow, Mark Owen, Howard Donald i Jason Orange), miał tylko 16 lat. – Nie byłem na to gotowy – mówi dziś, zapowiadając, że kiedyś nakręci dokument o szkodliwości boysbandów. Dusił się w sztywnych ramach, nie chciał poddać się surowym wymogom menedżerów, buntował przeciwko uładzonemu wizerunkowi. Szybko uzależnił się od alkoholu, narkotyków i leków. W kolejnych latach walczył z otyłością, zmagał się z problemami psychicznymi, dokuczała mu niska samoocenę. Koledzy z zespołu mieli za sobą próby samobójcze.
Po pięciu latach Williams postanowił odejść. Za zerwanie kontraktu przed czasem musiał zapłacić 1,5 mln funtów. Został z długami, ale odzyskał wolność. Do Take That powrócił w 2010 roku podczas wspólnej trasy koncertowej „Progress”.
Millennium
Po rozstaniu z zespołem wszyscy czekali na kolejny ruch Williamsa. Zaskoczył fanów coverem piosenki jednego ze swoich idoli, George’a Michaela, „Freedom”. Emancypacyjny tekst zapowiadał nowy rozdział. Wytwórnia liczyła, że pierwsza solowa płyta artysty – „Life Thru a Lens” – osiągnie natychmiastowy sukces. Tak się nie stało. W ciągu kilku miesięcy sprzedano zaledwie 30 tys. egzemplarzy. Już chciano się Williamsa pozbyć, gdy przyszedł czwarty singiel. „Angels” stał się więcej niż przebojem, utrzymywał się na liście przebojów przez pół roku. Przeszedł do historii jako ulubiony song Brytyjczyków o miłości. Do dziś w każdym angielskim pubie po kilku głębszych śpiewa się go chórem (nic dziwnego, skoro Robbie napisał utwór z kumplem, Rayem Heffernanem, w jeden pijacki wieczór). Należy także do najczęściej wykonywanych utworów na ślubach i pogrzebach. Williams tłumaczył, że „Angels” opowiada o związku jego cioci i wujka, a także… prawdziwych aniołach, w które artysta całkiem na poważnie wierzy.
W kolejnych latach umawiał się z pięknymi kobietami: Lindsay Lohan, Nicole Appleton, Nicole Kidman, Natalie Imbruglią, jako mistrz metamorfozy w teledyskach przebierał za idoli: Jamesa Bonda, Franka Sinatrę, Gene’a Simmonsa, nagrywał kolejne przebojowe albumy – „I’ve Been Expecting You (1998), „Sing When You’re Winning (2000), „Swing When You're Winning (2001) i „Escapology” (2002). Potem podpisał najbardziej lukratywny kontrakt w historii brytyjskiego przemysłu muzycznego – EMI zapłaciło za niego 80 mln funtów.
Im więcej miał pieniędzy, tym mniej szczęścia. – Straciłem wszystko – siebie, moje życie, moich przyjaciół, moją rodzinę, moją nadzieję – mówił. Dzięki pomocy Eltona Johna trafił do ośrodka odwykowego. I zmienił swoje życie.
Back for Good
Trzeźwy wreszcie poznał miłość życia. W 2006 roku spotkał amerykańską aktorkę Aydę Field. – Wcześniej nie wierzyłem w monogamię, nie wierzyłem w trwałość, nie wierzyłem, że można komuś coś przysiąc – mówił. W 2010 roku w Los Angeles wzięli ślub. Wychowują czwórkę dzieci. Najstarsza córka Teddy to show-off, pozerka jak tata. Syn Charlie – geniusz matematyczny – zaskakuje ojca dojrzałością. Najmłodsze, kilkuletnie dzieci – Coco i Beau – urodziła Williamsom surogatka. Po drugim porodzie Ayda miała dosyć. Nie pomógł jej mąż, który w szpitalu śpiewał jej do ucha „Let It Go” z „Krainy lodu”.
Rodzina przez kilka lat mieszkała w Stanach, potem Robbie wrócił do Wielkiej Brytanii. – Właściwie nie mieszkamy nigdzie, wciąż się przemieszczamy – tłumaczy. Dzieci uczą się w domu, ale na szczęście ich nauczycielem nie jest tata. – Nie jestem ani tatą od lekcji, ani tatą od lego. Raczej tatą menedżerem domu – mówi.
No Regrets
Williams przyznaje, że wciąż mu mało. Planuje dwa albumy do przodu, dwa programy telewizyjne, pięć biznesów. W latach 2011–2013 prowadził markę mody męskiej Farrell inspirowaną stylem dziadka. Z Jonathanem Wilkesem stworzył organizację charytatywną Soccer Aid. Kupił też udziały w lokalnej drużynie piłkarskiej Port Vale, w której czuje się trochę jak serialowy Ted Lasso. Wciąż interesują go zjawiska paranormalne. Gdy zrobił przerwę od muzyki, badał UFO. Podobno trzy razy na własne oczy widział obcych. Cóż, artysta.
Better Man
Po premierze jubileuszowej płyty „XXV” z nowymi wykonaniami największych przebojów podróżuje po świecie z trasą koncertową. Już 12 marca zaśpiewa na Tauron Arenie w Krakowie. – Trzeba świętować rocznice, powiedział mi menedżer. I dobrze się stało. Chyba jestem bliższy osiągnięcia tego, o czym marzyłem, niż mi się wydawało – mówił w wywiadzie dla BBC. Na scenie nosi cekinowy top, lśniące spodnie, złotą marynarkę – wygląda trochę jak jego anioł stróż, Elton John, który właśnie żegna się ze sceną.
Robbie jeszcze nie powiedział ostatniego słowa – szpakowaty, zachował wdzięk bad boya. Takim kochają go fanki w każdym wieku – na trybunach osiemdziesięcioletnie babcie szaleją z kilkuletnimi prawnuczkami. Kochają Williamsa za to, że jest jednocześnie supergwiazdą z kaprysami milionera i bardem z lokalnego pubu. – Nie jest ani najlepszym wokalistą, ani najlepszym tancerzem, ale i tak udało mu się sprzedać 80 mln albumów. Ma charyzmę – wyjaśniają jego sukces krytycy.
Za rok, gdy ja będę miała 40 lat, Robbie dobije do pięćdziesiątki. Nie zejdzie ze sceny. Właśnie powstaje film o jego życiu w reżyserii twórcy „Króla rozrywki”, Michaela Graceya. „As my soul heals the shame I will grow through this pain. Lord, I'm doing all I can To be a better man”, śpiewał Williams w „Better Man”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.