„Rodzina Soprano” odmieniła oblicze telewizji i do dziś uważa się ją za najlepszy serial w historii. Co złożyło się na kulturowe znaczenie produkcji Davida Chase’a? Dlaczego kino gangsterskie dzieli się na „przed” i „po” serii o problemach mafiosa z atakami paniki? I co słynny serial ma do zaoferowania milenialce dwadzieścia pięć lat od emisji pierwszego odcinka?
New Jersey, standardowy dom wyższej klasy średniej gdzieś na obrzeżach miasta. Po basenie w ogrodzie pływają kaczki. Od jakiegoś czasu razem ze swoimi młodymi mieszkają w okolicy, stając się przedmiotem zainteresowania i opieki mafijnego bossa, Tony’ego Soprano. Z tymi brązowymi ptakami związany jest chyba mój ulubiony fragment nie tylko pilotowego odcinka, ale całego serialu: scena, gdy postawny gangster w samym szlafroku i z krzyżem na szyi wchodzi do wody, aby je nakarmić. Kiedy niedługo później w trakcie rodzinnego barbecue Tony obserwuje, jak kacza rodzina niespodziewanie zrywa się do lotu, w jego oczach maluje się zaskoczenie i niezgoda. Upada po raz pierwszy do rytmu operowej arii Pucciniego.
Ataki paniki u gangstera w kryzysie wieku średniego
Na przestrzeni sześciu sezonów (i ośmiu lat emisji) kaczki będą powracać w „Rodzinie Soprano” (1999–2007) jako symbol zmienności i braku kontroli nad otaczającym światem. Kończący właśnie 25 lat serial lubuje się w tego typu wizualnych tropach, kumulując je z sezonu na sezon. Oniryczne sny jakby wyjęte z uniwersum Lyncha, pojawiające się znikąd zwierzęta czy symboliczne wizje służą za sygnały pomagające w zrozumieniu zagmatwanej natury rzeczywistości i – być może – wyjaśnieniu przyczyn nawracających ataków paniki u gangstera w kryzysie wieku średniego. Poczucie utraty kontroli (nad rodziną, biznesem, w końcu własnym ciałem) to dla Tony’ego Soprano nieakceptowalny stan. Nie ma na to miejsca w codzienności uporządkowanej według tradycyjnych, patriarchalno-mafijnych struktur. Choć dzisiaj antybohaterowie pojawiają się w co drugiej serialowej nowości na streamingach, o depresji pisze się na łamach kolorowych czasopism, a w terapii zdaje się być większość naszych znajomych, ćwierć wieku temu wszystkie te elementy stanowiły novum, odświeżające telewizyjne konwencje. Stacje kablowe stały się wówczas ziemią obiecaną dla spragnionych ambitnych projektów showrunnerów. Zaczęła się nowa era produkcji w odcinkach – z ich stopniowo rozwijanymi historiami, złożonymi postaciami i potrzebą autentyczności. Wraz z narodzinami Tony’ego Soprano Wielka Powieść Amerykańska o niespełnieniu amerykańskiego snu zaistniała również w serialach.
Tony Soprano wciąż jest postacią niewygodną
Tony i jego koledzy z „branży utylizacji śmieci” wyważyli telewizyjne wrota dla antybohaterów. Gdyby nie wymyślony przez Davida Chase’a mafioso, który między wizytą w koledżu z córką a sesją psychoterapeutyczną z doktor Melfi potrafi gołymi rękami zamordować człowieka, nie mielibyśmy Dextera, Dona Drapera czy Waltera White’a (co zresztą przyznał sam Vince Gilligan – showrunner „Breaking Bad”, czyli serialu, którego produkcja rozpoczęła się niecałe sześć miesięcy po emisji ostatniego odcinka „The Sopranos”).
Tony nie przestaje być postacią ambiwalentną i niewygodną, może jeszcze bardziej niż przed ćwierćwieczem. Jest nikczemny i dobrotliwy; agresywny, ale przecież czuły; wrażliwy na los zwierząt, ale też bezwzględny w stosunku do ludzi. W ciągłym konflikcie z rodziną (tą nuklearną: żoną, córką, synem, matką, oraz tą szerszą – mafijną) i, co pewnie jeszcze gorsze, z samym sobą. Wraz z postępem psychoterapii będziemy wchodzić coraz głębiej pod podszewkę poglądów i neuroz mafijnego bossa w poszukiwaniu przyczyn jego niesłabnącego zdenerwowania i niepokoju. Gdzieś w tle opowieści o trudnej relacji z matką Liwią, która mogłaby dawać korepetycje z szantażu emocjonalnego, o problemach z dorastającymi dziećmi, nadmiernej słabości do kobiet i tłustego jedzenia, dokona się autoironiczna i dowcipna demitologizacja archetypu gangstera, wyniesionego z seansów „Chłopców z ferajny”, „Ojca chrzestnego” czy „Człowieka z blizną”. Już od czołówki „Rodzina Soprano” chce nam zakomunikować, że los mafiosów to nie tylko koktajl gangsterskich negocjacji, prokreacji, likwidacji i libacji, ale przyziemna proza życia: rodzinne obiady, pogrzeby bliskich i płacenie rachunków. No cóż – ciągłe życie w poczuciu, że zaraz można zostać aresztowanym lub zamordowanym (co świetnie wybrzmiewa w przerwanej nagłym cięciem sekwencji finałowej) może stanowić źródło dyskomfortu.
Konwencja kina gangsterskiego w produkcji telewizyjnej
Nieżyjącemu już Jamesowi Gandolfiniemu udało się w nieomal szekspirowskim stylu uchwycić w postaci Tony’ego wszystkie te pozorne przeciwieństwa, wpisane w ludzką naturę. I chyba to jest w „Rodzinie Soprano” najbardziej wymowne, ale i najstraszniejsze: że ten serial nieustannie usypia naszą czujność, aby potem znienacka uderzyć ze zdwojoną siłą, przypominając, że mamy do czynienia z bandą bezwzględnych socjopatów. Dochodzi tu do autoironicznego przetworzenia konwencji kina gangsterskiego: prawdziwi mafiosi będą odgrywać mafiosów ze swoich ulubionych (oraz nieustannie przywoływanych i cytowanych) filmów. Sama przemoc jednak jest prawdziwa i potraktowana bez żartobliwego cudzysłowu. Tony, czyli podwójna głowa rodziny, grany sugestywnie całym ciałem przez amerykańskiego aktora, staje się złożoną postacią, która jak w soczewce kumuluje problemy rozwijane i kwestionowane później przez kulturę XXI wieku: od maczyzmu i mitu samca alfa, przez rasizm, po przedmiotowe traktowanie kobiet. Porządkujący ten świat patriarchat wpływa na zachowanie postaci kobiecych. Żony i narzeczone z tej historii, uzależnione od humorów i pieniędzy partnerów, trudno uznać za feministyczne wzorce dla najmłodszych pokoleń – chyba że pod względem ubioru, który dzięki rolkom na TikToku stał się inspiracją dla maksymalistycznej estetyki mob wife. Wybierane przez Adrianę La Cervę i Carmelę Soprano futra, zwierzęce nadruki i złota biżuteria to kontrowersyjne, ale pożądane dodatki. Wraz z rozwojem akcji również bohaterki dostają szansę na przemianę, stopniowo zyskując świadomość swoich potrzeb i determinację, aby o nie walczyć.
Czy „Rodzina Soprano” mogłaby powstać dziś
Trudno nie łączyć fenomenu „Rodziny Soprano” z szerszymi, technologicznymi zjawiskami, które miały miejsce na przełomie wieków. Trochę na zasadzie: gdyby Tony’ego Soprano nie było, musielibyśmy go wymyślić. Produkcja doświadczonego scenarzysty Davida Chase’a była jedną z pierwszych propozycji abonamentowej telewizji kablowej, która oferowała więcej swobody showrunnerom, sfrustrowanym współpracą ze zdominowaną przez interesy reklamodawców telewizją sieciową (jak CBS, ABC czy Fox). Pomysł na serial o złym gangsterze był podobno odrzucany przez wiele lat – nie dziwi zatem, że gdy już doszło do jego realizacji, Chase w owiany legendą, nieznoszący sprzeciwu sposób dążył do wcielenia w życie swoich oryginalnych wówczas pomysłów.
W ten sposób powstał serial, który do dziś uważany jest za jedno z najlepszych dokonań HBO Max. Jubileusz „Rodziny Soprano” prowokuje do refleksji nad tym, jaki kształt przybrała współczesna telewizja w ogóle. Na łamach niedawno opublikowanego wywiadu w „The Times” Chase nie szczędził krytycznych słów na temat współczesnych premier. Uważa, że seriale powstałe w tak zwanej złotej erze telewizji – jak „Mad Men”, „The Wire” czy „Breaking Bad” – nie zostałyby dzisiaj zamówione przez platformy streamingowe, które (jak niegdyś telewizja naziemna) są niechętne ryzyku i ambitnym, rozpiętym w czasie produkcjom, wymagającym od widzów głębokiego skupienia (z którym, jak wiadomo, jest w społeczeństwie coraz gorzej).
W kontekście walki o uwagę odbiorców emblematyczna wydaje się najnowsza strategia promocyjna serialu na TikToku, którą wypuszczono z okazji 25-lecia. W starannie przygotowanych 25-sekundowych streszczeniach można prześledzić kluczowe momenty wszystkich 86 odcinków. I choć filmiki spełniają rolę atrakcyjnych zwiastunów, pozbawione są kluczowego elementu, który zadecydował o dzisiejszym kultowym statusie „Rodziny Soprano” – poczucia upływu czasu, tak bliskiego codziennemu doświadczeniu.
Doświadczenie oglądania serialu o spokojnym rytmie
Mimo wszystko skłamałabym, twierdząc, że na własnym ciele nie odczułam skutków zmian w sposobie prowadzenia serialowej narracji, które zaszły w ciągu ostatnich dekad. „Rodzina Soprano”, szczególnie w pierwszych sezonach, ma niespieszne tempo i nierówny rytm. Sezony nie kończą się cliffhangerami, które w propozycjach platform streamingowych zachęcają do binge watchingu. Pomimo kinowego stylu opowieści nikt tu nie walczy o uwagę widza za wszelką cenę, nie próbuje go omamić nagłymi zwrotami akcji czy wizualnymi wykrzyknikami pod postacią wybuchów, pościgów czy strzelanin. To serial uparcie „anticlimaxowy”. Problemy z dziećmi zajmują w nim tyle samo miejsca, co konszachty z mafiosami, i stają się źródłem co najmniej takiej samej frustracji. Potrzeba czasu, aby czerpać przyjemność z tego spokojnego rytmu i po prostu współistnieć z bohaterami. Fakt, że owa obyczajowość jest ważniejsza niż sensacyjność produkcji, po latach uderzył mnie chyba najbardziej. Podobnie jak owo bezkompromisowe i konsekwentne dążenie do uchwycenia totalności ludzkiego doświadczenia, chyba po raz pierwszy w historii TV. Zgodnie ze słowami wieńczącej serię piosenki „Don’t stop believin’” zespołu Journey, „the movie never ends, it goes on and on”. Czy tego chcemy, czy nie, po cięciu do czerni i nagłego milczenia nadal toczy się życie. Z Tonym, i bez niego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.