Serial „Moja lady Jane” na Prime Video powstał na podstawie bestsellerowej powieści o Jane Grey, „dziewięciodniowej królowej” XVI-wiecznej Anglii. Nie jest to jednak powtórka z historii, tylko romans kostiumowy z elementami fantastyki i komedii oraz z solidną dawką feministycznej herstorii. Czy warto oglądać najdziwniejszy serial 2024 roku?
Przyjaciółki Cynthia Hand, Brodi Ashton i Jodi Meadows piszą i razem, i osobno. Autorki powieści young adult 10 lat temu postanowiły stworzyć wspólną opowieść. „Lady Janies”, bo takim mianem określają się pisarki, w 2016 r. wydały „Moją lady Jane”. Książka wywołała konfuzję u recenzentów, którzy nie mieli pojęcia, jak ją zakwalifikować. Niby pasowała do pojemnej kategorii literatury młodzieżowej, ale mieszała tyle gatunków, że zamiast przypiąć jej jedną łatkę, zdecydowano się na kilka opisów: fikcja historyczna, komedia, fantasy, fabularyzowana biografia, romans. Właściwie można by dołożyć jeszcze kilka kategorii – komedię romantyczną, coming of age, Bildungsroman. Lady Janies kontynuują swoją postmodernistyczną drogę, wydając kolejne powieści o mniej lub bardziej znanych kobietach – dopisały nowe losy do „Jane Eyre”, wybrały się na Dziki Zachód, by napisać o jednej z pionierek, pochyliły się nad życiem Mary Shelley, twórczyni Frankensteina. Co łączy wszystkie te bohaterki – prawdziwe, półprawdziwe i fikcyjne? Cynthia Hand, Brodi Ashton i Jodi Meadows oddają im sprawiedliwość, nawet jeśli czasem ich opowieści są dalekie do prawdy historycznej. Kieruje nimi ambicja pisania herstorii – nie tylko zapełnienia białych plam, lecz także przewrotnego spojrzenia na męską historię. Zastanawiają się: „Co by było, gdyby ta bohaterka dostała większą władzę? Co by było, gdyby nie wyszła za mąż, tylko podążała za marzeniem? Co by było, gdyby nie zginęła przedwcześnie?”. To ostatnie pytanie autorki postawiły w powieści o „dziewięciodniowej królowej” lady Jane Grey. Bestseller na język telewizji przetłumaczyła Gemma Burgess, która wcześniej sama pisała powieści z nurtu new adult. Tak powstał najdziwniejszy serial 2024 r. – „Moja lady Jane” dla Prime Video.
Co by było, gdyby lady Jane Grey nie została ścięta?
Historia Jane Grey fascynuje nie tylko historyków. „Królowa dziewięciu dni” wstąpiła na angielski tron w 1553 r. Siedemnastoletnia wówczas kuzynka zmarłego przedwcześnie króla Edwarda VI długo władzy nie utrzymała. Lady Joanna przyszła na świat w rodzinie księcia Suffolku i lady Frances Brandon, siostry króla Henryka VIII. Jak podają źródła, Jane Grey wyróżniała się bystrością umysłu, świetnym jak na tamte czasy wykształceniem (władała łaciną, greką i hebrajskim), ogromną wrażliwością, za którą nieustannie karała ją matka, przekonana, że tak delikatna dziewczyna nie przeżyje w bezwzględnym świecie. Jane Grey nie zostałaby królową, gdyby nie dokument podpisany przez Henryka VIII, w którym król zmieniał sukcesję. Po jego synu, Edwardzie VI, na tron miały wstąpić dzieci jego siostry Frances. Taką decyzję Edward VI uznawał za korzystną, jako że nienawidził swojej siostry Marii, nie chciał więc, by to ona władała Anglią. Jane Grey niedługo nacieszyła się koroną – cztery dni po śmierci swojego kuzyna, 10 lipca 1553 r., została proklamowana królową. Do oficjalnej koronacji nigdy nie doszło. Przeszkodziła w niej Maria, która wznieciła bunt. Jane i jej rodzinę aresztowano, a później stracono. Niemniej jednak, należy uznać, że jako pierwsza kobieta samodzielnie rządziła krajem. O lady Jane pisano poematy. W latach 80. nakręcono nawet film, w którym zagrała ją Helena Bonham Carter w tytułowej roli. Ale nic nie przygotowało znawców angielskiej dynastii na „Moją lady Jane”.
Serial „Moja lady Jane” pokazuje niezależną młodą kobietę, która urodziła się za wcześnie
Serial „Moja lady Jane” spodoba się i fanom przerysowanej „Wielkiej” z Elle Fanning w roli carycy Katarzyny II, i wielbicielom łotrzykowskich przygód w duchu Robin Hooda, i romansów spod znaku „Bridgertonów”. Najbliżej mu jednak do dziecięcej produkcji Disney+, „Buntowniczki Nell” z XVIII-wiecznej Anglii. Odnajdziemy tu absurdalny humor czerpiący garściami z tradycji Monty Pythona, elementy fantastyki, tak bliskie wszystkim czytelnikom „Piotrusia Pana” czy sagi o Harrym Potterze, a także romans kostiumowy, który wzruszy widzów „The Crown”.
Zazwyczaj gdy twórcy pragną stworzyć „dla każdego coś miłego”, ponoszą sromotną porażkę. Ale „Moja lady Jane” natychmiast odsłania się przed widzem jako kampowy klasyk, swoista kontynuacja największych przebojowych seriali ostatnich lat z „Grą o tron” na czele. Twórcy jednocześnie więc sięgają gwiazd, próbując przeskoczyć najlepsze produkcje (i to wszystkie, z różnych rejestrów, naraz!), i przyznają się do zapożyczeń z poważniejszych opowieści. „Moja lady Jane” gra z widzem w otwarte karty, serwując wszystko, co już znamy, ale w formie jeszcze ciekawszej, mocniejszej, szybszej.
Serialowa lady Jane Grey (Emily Bader) jak typowa nastolatka nie chce słuchać matki (Anna Chancellor), która planuje dla niej ślub (swoją drogą suknia ślubna Jane Grey powinna przejść do historii ekranowych kreacji panien młodych), zakochuje się w bad boyu (Edward Bluemel), który szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazuje się jej przyszłym mężem, lordem Guildfordem Dudleyem, jak równa z równym rozmawia z królem, swoim kuzynem Edwardem VI (Jordan Peters). Ta Jane Grey może być królową, wojowniczką, kochanką, siostrą, przyjaciółką, choć pełnienia takiej mnogości funkcji kobietom z tamtej epoki odmawiano. Narrator, posługując się nowoczesną frazą znaną chociażby z „Plotkary”, opowiada o zawiłych losach nietypowej następczyni tronu, jakby jej losy wcale nie zostały przez historię przesądzone. Bo przecież w tej herstorii Jane Grey posiada władzę nad swoim życiem, o której jej odpowiedniczka z prawdziwej historii mogła tylko zamarzyć. Nie ukrywa się zresztą tego, co wydarzyło się naprawdę – ta opowieść zostaje zrekapitulowana w pierwszej minucie serialu. „Ale co z tego?” – zdają się pytać twórcy. Co z tego, jeśli pisząc herstorię na nowo, w pewnym sensie zmieniamy historię, która wydawała się nie do ruszenia. Sceptycy zapewne wytkną „Mojej lady Jane” te same potknięcia, co „Bridgertonom” – skoro w tych dawnych wiekach wcale nie było tak źle, to po co nam była emancypacja. Lepiej więc pamiętać, że owszem, było bardzo źle. Ale może gdyby pozwolono kobietom, osobom queerowym, oryginałom na więcej wolności, ta wielka historia potoczyłaby się inaczej. O tym, że innych zawsze się uciska, przypomina zresztą jeden z wątków pobocznych „Mojej lady Jane”. Obok zwyczajnych ludzi ten świat zaludniają bowiem stworzenia magiczne. Etianie to ludzie, którzy potrafią zamieniać się w zwierzęta. Nienawidzą ich oczywiście wszyscy ci, którzy obawiają się odmienności.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.