Nazwy wielu miejsc Filip Springer w swojej nowej książce zmienił, z opisywania niektórych zrezygnował. Bo, jak mówi, turystyka potrafi zadeptać wszystko. Również ta, napędzana przez książki. A „Mein Gott, jak pięknie!” to opowieść o miejscach niezwykłych. Ale także o krajobrazie, który ktoś kiedyś chciał mieć pod kontrolą.
„Mein Gott, jak pięknie”. Przyznam, że tytuł twojej najnowszej książki brzmi dość tajemniczo. Podobnie jak jej opis, który podkreśla, że tym razem Springer nie napisał reportażu, tylko fabularyzowaną opowieść inspirowaną faktami. O czym jest?
Tu zaskoczenia nie ma, bo „Mein Gott...” opowiada o mojej wielkiej fascynacji, sięgającej jeszcze dzieciństwa i do której w swoich książkach już powracałem. To opowieść o tej części Polski, która ma trochę inaczej napisaną poetykę przestrzeni, bardziej uporządkowaną i harmonijną, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mam oczywiście na myśli tak zwane Ziemie Odzyskane. W założeniu książka miała być o zachwycie nad poniemieckim krajobrazem i próbą odtworzenia genialnej myśli planistycznej. Im dłużej jednak nad nią pracowałem, tym bardziej do mnie docierało, że za tą harmonią i porządkiem stoi chęć kontroli i przemoc. O tym właśnie to jest. O podporządkowywaniu sobie krajobrazu. Na różne sposoby, nie tylko fizyczne, ale też przez sztukę czy literaturę.
W jaki sposób?
Najprostszy. Na przykład poprzez regulację Odry, która była poligonem doświadczalnym dla wielkiej regulacji Renu. Albo poprzez budowę kolei. Z pozoru wydaje się to mało ingerującą formą, która nie zaburza krajobrazu. Kiedy jednak zacząłem zgłębiać przebieg budowy kolei wschodniej, okazało się, że poprowadzenie tej linii było szalenie inwazyjne i wywrotowe. Przykładów nie trzeba jednak szukać wśród wielkich modernizacji XVIII w. Wystarczy pójść do lasu. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to, jak wygląda las w naszej części Europy, wynika z doktryny niemieckiego leśnictwa, która zakładała, że las sosnowy podzielony na konkretne oddziały daje po prostu największy zwrot inwestycji. Dlatego takie właśnie sadzono. Ta forma ingerencji wydaje się niewinna, ale za doktryną stała polityka i kolonializm. To są oczywiste rzeczy, o których na co dzień nie myślimy. Bo kto chodząc po lesie, zastanawia się, jak daleki jest to krajobraz od oryginału.
Ty na pewno.
Ja rzeczywiście utraciłem już całą niewinność w patrzeniu na świat, choć w warstwie stricte wizualnej nadal ta poniemiecczyzna na mnie działa. Mam jednak świadomość, że industrialne przekształcanie planety, którego początki opisuję w książce, ma bezpośredni wpływ na kryzys ekologiczny, który mamy dzisiaj. Trudno o tym zapomnieć i po prostu popaść w zachwyt, patrząc na morze, góry czy las.
Nad książką pracowałeś przez prawie trzy lata, przemierzając opisywaną przez ciebie krainę na rowerze. Za tym wyborem stały pobudki ekologiczne?
To by było okropnie banalne! Oczywiście wiem, że rower jest ekologicznym środkiem transportu, ale bez przesady. Nie traktuję tak mojego jeżdżenia. Wybór był pragmatyczny. Pisząc „Mein Gott…”, spędziłem mnóstwo czasu w bibliotekach i archiwach z nosem w źródłach i opracowaniach. Próbowałem moją fascynację objąć rozumem, pojąć dogłębnie wszystkie zasady i prawidła, które stoją za przeobrażaniem krajobrazu. W pewnym momencie odkryłem, że dopóki tego nie dotknę, nie poczuję na skórze, trochę stanę po stronie oprawcy, który wierzy, że wszystko można skatalogować, skontrolować, zawłaszczyć. Rower okazał się doskonałym środkiem poznawczym, bo z jednej strony pozwala, dosłownie, ciałem badać przestrzeń, a z drugiej, nadaje dokumentowaniu odpowiednie tempo.
Miłośnikom sportu od razu jednak zdradzę, że choć książka pisała się na rowerze, samego jeżdżenia w niej mało. W większości składa się z historii i to, o zgrozo, fikcyjnych!
To prawda. Myślę, że połowa jest fikcją, choć nigdy tego nie policzyłem, bo po prostu nie ma to już dla mnie znaczenia. Głównie dlatego, że źródła nie zawsze pozwalają opowiedzieć historię tak, jakby się chciało. W XVIII w. nikogo nie obchodziło, jak nazywali się żeglarze, którzy przeprawiali się przez Odrę, więc trzeba sobie to wymyślić. Oczywiście, takie wymyślanie jest w pewnym sensie nierynkowe, bo czytelnik lubi czuć grunt pod nogami. Dziś podział na gatunki literackie służy przede wszystkim bardziej efektywnej sprzedaży książek. A ja uważam, że najciekawsze jest na granicy gatunków. Na szczęście, nie zajmuję się sprzedawaniem książek, tylko opowiadaniem historii. Być może moich czytelników to wkurzy, ale mam poczucie, że jeśli za opowieścią idzie refleksja, która nie jest możliwa do osiągnięcia, jeśli bazujemy tylko na źródłach, ja w to wchodzę.
Ochoczo?
Zdecydowanie, choć pisanie fikcji jest dla mnie znacznie trudniejsze niż reportażu. Pisząc non fiction, jestem bardzo poukładany. Tworzę mapę tekstu, robię połączenia między wątkami, nieustannie planuję. Tak po niemiecku to robię. Porządnie. Fikcji nie da się tak pisać, bo wychodzi nieszczera. Trzeba jej odpuścić. Jest to trudny i długotrwały proces. Reportaż jestem w stanie napisać w trzy miesiące, a tu nad samym tekstem pracowałem przez rok. I mnóstwo po drodze wątków wyrzuciłem.
Na szczęście, zostawiłeś moją ulubioną anegdotę o panu, który został poczęty w Grand Hotelu w Sopocie i jak to odkrył, zrozumiał, skąd w nim przez całe życie tęsknota za Trójmiastem. Twoje ziemie odzyskane mają drugie dno?
Jestem jeszcze przed rozmową z rodzicami, ale wiem, że tata często jeździł w Sudety z mamą, więc kto wie. Niezależnie jednak od samego aktu poczęcia, jasne dla mnie jest, że jestem stamtąd, choć nie mam genealogicznych powiązań. Kiedy wjeżdżam między sudeckie domy, czuję, że jestem na miejscu. Zresztą nie tylko ja tak mam, bo wielu czytelników też się z tym zgadza. Nie wiem więc, ile w tym metafizyki, a ile umiejętności formowania przestrzeni przez Prusaków. Zdecydowanie jednak te ziemie to moja Kraina.
To słowo odmieniasz w książce przez wszystkie przypadki. Zaznaczasz jednak, że ma ona więcej końców niż początków. Dlaczego?
Bo jest w odwrocie. Ten świat znika na naszych oczach i myślę, że tym, co mnie w niej ujmuje, jest też ta schyłkowość i zapyziałość. To taki jej dosłowny koniec, ale Kraina końców ma więcej. Była chociażby świadkiem końca pewnej cywilizacji, bo dla mnie na tych ziemiach po 1945 r. wydarzyła się zmiana cywilizacyjna. Nie można też zapomnieć o końcu, o którym opowiada ta książka. Opisuję w niej kilka małych początków wielkiej przemiany, która finalnie może sprawić, że nasza planeta nie będzie się nadawała do życia dla ludzi.
Koniec końców.
Obawiam się, że tak. Mam też ogromny lęk, że pisząc o tych ziemiach, przyczyniam się do tego procesu. Tak się stało z opisaną przeze mnie w debiutanckiej książce Miedzianką. Ona w efekcie jeszcze raz zniknęła. Turystyka w masowym wydaniu zabija i zadeptuje wszystko. Ostatnio na popularnym portalu z noclegami przeczytałem, że Izery to nowa Warmia. Przeszły mnie dreszcze, bo wiem, że zainteresowanie przyspiesza proces kończenia. Dlatego wielu miejsc w tej książce nie opisałem albo zmieniłem im nazwy. Zbyt często zakrzykiwałem „Mein Gott, jak pięknie!”, żeby teraz tak łatwo to oddać.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.