Kirsten Dunst nie skończyła jeszcze czterdziestki, a już od ponad trzydziestu lat działa w branży filmowej. A jeśli liczyć niemy występ w roli małego dziecka – to niemal od urodzenia. Zagrała wiele ikonicznych ról – od nastoletniej wampirzycy Claudii w „Wywiadzie z wampirem”, przez występy u Sofii Coppoli (Lux Lisbon w „Przekleństwach niewinności”, tytułowa rola w „Marii Antoninie”), powroty do postaci Mary Jane Watson w „Spider-Manie”, po role u Gondry’ego czy von Triera. Teraz spełnia marzenie: występuje w wyczekiwanych „Psich pazurach” Jane Campion.
Co myśli o aktorstwie po całym życiu przed kamerą? Dlaczego lubi grać u boku męża Jessego Plemonsa? Z jakiego powodu musiała unikać Benedicta Cumberbatcha? Czy dziś lubi siebie bardziej niż kiedyś? Z aktorką podczas festiwalu w Wenecji rozmawiała Anna Tatarska.
Jak się pracuje z Jane Campion? Z punktu widzenia publiczności, ale też branży, to jedna z bardziej ikonicznych twórczyń współczesnego kina.
Jane od dawna była na mojej liście marzeń, jest wspaniałą reżyserką, a dla aktora pracować z kimś, kto chce stworzyć coś absolutnie wyjątkowego, to największa nagroda. A filmy Jane są wyjątkowe.
W niektórych kwestiach jest bardzo dokładna, kiedy indziej tylko towarzyszy aktorowi. Siedzi cicho, nic nie mówi, nie męczy za bardzo. Czasami rzuci tylko krótką uwagę typu: „Kochanie, inaczej ustaw twarz, o tak, tak”. I już, w porządku.
Myślę, że nie wszystkie odpowiedzi, które daje widzowi ten film, są jednoznaczne. Po skończonym seansie publiczność wciąż chce rozmawiać o „Psich pazurach”. Oglądający dostrzegają różne wersje zdarzeń, zadają pytania, wracają do konkretnych scen, szukają wskazówek. Dla mnie to jest właśnie wyznacznik dobrego filmu.
W „Psich pazurach” gra pani Rose, kobietę mierzącą się z wieloma problemami, wśród nich jest też alkoholizm. W kinie wciąż mało mamy empatycznych, ale i kompetentnie nakreślonych portretów takich zmagań.
Rose poznałam na kartach książki Thomasa Savage’a. Przeczytałam ją już po tym, jak Jane zaproponowała mi rolę. I bardzo otwarcie mówi, że w scenariuszu filmowym ta postać napisana jest o wiele lepiej i pełniej niż w książce, i ma rację. W powieści była raczej tłem, u nas żyje. Kiedy poznajemy Rose, jest już wdową. Ale nie pozostaje na niczyjej łasce. Ma młyn, utrzymuje się z własnej pracy. Wydaje się silną kobietą, ponadprzeciętnie samodzielną, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, w jakich czasach żyje. Stosunek Rose do alkoholu jest bardzo negatywny – jej mąż, który jakiś czas wcześniej popełnił samobójstwo, był alkoholikiem. Bardzo ważne było dla mnie, żeby widz dostrzegł to od razu, kiedy ją poznaje.
A potem wszystko się zmienia...
Powiedziałam Jane, że musimy w filmie wyraźnie zaznaczyć moment, w którym Rose podejmuje decyzję: „Tak, napiję się”. Potem to już jest równia pochyła. Rose pęka z wielu powodów, na pewno jeden z nich jest taki, że regularnie pada ofiarą przemocy psychicznej. A przecież nie zadzwoni do swojego terapeuty, bo to jest Montana, rok 1925, odludzie, poza tym kto wtedy mówił o emocjach? Ona jest na tym ranczu całkowicie odizolowana od świata, nie ma nikogo, z kim mogłaby porozmawiać. I nie mam na myśli przenośni – jest fizycznie odseparowana od ludzi! W pewnym momencie moja bohaterka tak bardzo potrzebuje kontaktu z innymi, że na siłę wciska się do pomieszczeń gospodarczych, zagląda do kuchni, żeby tylko pogadać ze swoimi pracownikami. Ale oni się jej boją albo nie traktują jej w szczery sposób.
A kiedy zaczyna pić, wszystko się sypie. Dodatkowo pogarsza swoją sytuację, bo wyobraża sobie pewne rzeczy, dodając strachy wyimaginowane do tych prawdziwych. Co ciekawe, mimo że film rozgrywa się w 1925 roku, zauważam, że po pandemicznych doświadczeniach ludziom jakoś łatwiej jest się odnieść do tego wątku odosobnienia, izolacji. Oczywiście nie żyją na ranczu pośrodku prerii, ale już wiedzą, co to znaczy, kiedy przez zbyt długi czas nie można się odezwać do drugiego żywego człowieka.
Wy też na planie doświadczyliście izolacji, kiedy zdjęcia zostały na kilka miesięcy wstrzymane właśnie z powodu koronawirusa.
Rzeczywiście tak było. Przebywaliśmy wtedy w Nowej Zelandii, bo filmowa Montana powstawała właśnie tam. Ale nie byłam sama, miałam u boku Jessego [Plemonsa, męża, który gra jej filmowego męża – red.] i dzieci. Za to w trakcie samych zdjęć izolowałam się z wyboru – konsekwentnie unikałam Benedicta poza chwilami, gdy mieliśmy wspólne sceny, spotkaliśmy na obiedzie czy na zabawy dzieciaków. Nigdy nie rozmawiałam z nim na planie. Chciałam utrzymać dystans, który tak wyraźnie dzieli te postaci.
Dlaczego?
Filmowy Phil, którego gra Cumberbatch, to potwór. A prywatnie Benedict jest szalenie miłą osobą, typowym uprzejmym Brytyjczykiem. Proszę sobie tylko wyobrazić, że cały czas się przejmował, że przed kamerą musi być dla mnie takim chamem, i mnie za to przepraszał! Złoty człowiek. Na szczęście większość scen mieliśmy osobno, te postaci nie przebywają bardzo często razem. Obserwujemy nie tyle ich interakcję, co jej konsekwencje. Dlatego musiałam sobie w głowie stworzyć własnego demona, ale to nie był Ben.
Bała się pani być tak daleko od domu w czasie, kiedy świat dzień po dniu serwował wszystkim kolejne niespodzianki?
Zdecydowaliśmy się zostać tam dlatego, że baliśmy się lotu. Lęk wzmagał fakt, że niewiele wcześniej urodziłam dziecko. A to był czas, gdy po powrocie z warzywniaka zdejmowało się ubrania i brało prysznic. I wycierało zakupy płynem antybakteryjnym. Lot samolotem wydawał się ekstremalnym ruchem. Wstrzymanie zdjęć na pewno było dodatkowym źródłem stresu. Przez chwilę myślałam, że to koniec, że po prostu tego filmu nigdy nie skończymy. W jakiś sposób kojące było, że przed wymuszoną przerwą udało się nam nakręcić wszystkie plenery i przenieśliśmy się do wnętrz w Auckland. Myślałam sobie, że jeśli jednak mielibyśmy wracać – tak się ostatecznie stało – to przenosiliśmy się do gotowych, już wybudowanych planów, a nie do naturalnej przestrzeni, gdzie inna pora roku potrafi całkowicie przemeblować krajobraz i warunki pracy.
„Pazury...” to kolejna pani rola u boku męża. Wiem, że niektóre aktorskie pary unikają grania razem w filmach. U was jest chyba odwrotnie?
Poznaliśmy się z Jessem na planie serialu „Fargo”, ale wtedy jeszcze nie byliśmy parą, zeszliśmy się dopiero rok po zdjęciach. Tutaj Jane obsadziła nas już razem, jako pakiet. W moim odczuciu był to ruch przeciwny do tego, co zrobiłaby większość. Po pierwsze, pomyśleliby, że mąż i żona razem na planie to jakieś niebezpieczeństwo, może napięcia, konflikt. Po drugie – że byliśmy już razem w „Fargo”, więc powtórka z rozrywki. Byłam ogromnie wdzięczna Jane, że ona nie przejmowała się tym wszystkim. Kiedyś nieustannie w rolach par obsadzano żony i mężów. Jesse i ja jesteśmy na to otwarci właściwie od samego początku. Pracuje nam się razem świetnie – przecież właśnie to na samym początku nas połączyło, jeszcze zanim się w sobie zakochaliśmy: po prostu doskonale pracowało nam się razem pod względem kreatywnym. Dopiero potem zostaliśmy przyjaciółmi, wreszcie parą. W ogóle mnie nie martwi, że gram ekranową żonę mojego prawdziwego męża. Z Jessem zagrałabym wszystko, bo jest wspaniałym partnerem na planie.
Czy to zadanie aktorskie odczuwaliście inaczej niż duet w „Fargo”?
Ha ha, no jasne, w międzyczasie urodziły się nam dzieci! Poza tym „Fargo” wymagało od nas bardziej ekstremalnych poświęceń, bardziej fizycznego aktorstwa. Lubię takie wyzwania. Tu dostaliśmy zadanie nieco bardziej tradycyjne w stylu. Nasze postaci są małżeństwem, ale wcale nie są bardzo blisko, często się mijają. Poza tym grany przez Jessego George nie jest bardzo wnikliwą czy też uważną osobą. Rose jest przeraźliwie samotna, nawet kiedy mąż jest tuż obok, bo z jego strony nie pojawiają się żadne działania, aktywność. Musiałam sobie sama w głowie nakręcić całą psychodramę.
Całkiem inna jest dynamika relacji Rose z jej synem Peterem, którego gra świetny Kodi Smit-McPhee. On jako jedyny walczy o Rose. W tym sensie Peter jest silnym mężczyzną, choć na zewnątrz wydaje się kruchy – koledzy szwagra szydzą z jego ruchów, nazywają je kobiecymi.
Wydaje mi się, że między matkami i synami jest niezwykła, bardzo silna więź. Sama mam szczęście być mamą dwóch synów i przyznam, że jestem z tego bardzo zadowolona. Może mi się tylko wydaje, ale córki potrafią czasami bywać dla matek złośliwe.
Peter i Rose razem walczyli o przetrwanie. Połączyło ich wiele bardzo trudnych doświadczeń, takich jak śmierć męża i ojca. Ona się o Petera ogromnie martwi, bo w tamtych czasach mieć takiego syna w takim miejscu, w tej dziczy, to koszmar. Powinien dorastać w wielkim mieście, iść na studia, odkrywać świat. Jest o wiele za mądry, żeby żyć tak jak jego rodzice. Myślę, że pomysł na małżeństwo Rose z George’em podszyty był także myślą o tym, że dzięki temu związkowi ona będzie w stanie dać synowi lepsze życie. Jednak ich relacja nie jest wyłącznie jasna, optymistyczna. Rose obawia się też, że w jej synu jest jakiś rodzaj mroku, ciemność, której ona nie rozumie. To jest płaszczyzna, o jakiej nie rozmawiają, nie potrafią. Ale z trzeciej strony, który szesnastolatek mówi mamie o wszystkim? W przekonaniu Rose, że jest w jej synu coś, czego ona nie zna, widzę bardzo powszechne odczucie.
Wiele mówi się o tym, że choć film rozgrywa się w latach 20., ma bardzo aktualny wydźwięk. Kiedy obserwowałam, jak Phil wypiera swoje emocje i dręczy Petera, trudno mi było nie myśleć o tym, jak bardzo społeczeństwo jest kaleczone przez homofobię i inne strategie wykluczenia.
Tak wiele zależy od tego, kim są twoi rodzice. Sama staram się wychowywać synów, tak żeby byli wolni, ale wiem, że na to, jak potraktuje ich świat, nie mam wpływu. Mogę dać im tylko narzędzia, wyposażyć ich w pewność siebie, by nie martwili się tym, co dookoła. Ale przecież nigdy nie wiemy, jak będą zachowywać się dzieciaki w szkole, jakie niemiłe rzeczy kolega napisze na Instagramie, który z klasowych rozrabiaków trafi na moje dziecko. Mam jednocześnie nadzieję, że rośnie nam pokolenie, które zatrzyma ten rozpędzony taran nienawiści i wykluczenia. Myślę, że ta sprawa jest rękach młodych.
Jest pani aktorką od najmłodszych lat. Wszyscy pamiętamy występ w „Wywiadzie z wampirem”, grała pani u boku Toma Cruise’a jako dwunastolatka. Jak na przestrzeni lat zmieniało się pani postrzeganie siebie jako artystki, poczucie pewności siebie w tym, co pani robi?
Wydaje mi się normalne, że człowiek dopiero z czasem zaczyna rozumieć, co mu odpowiada, a co nie, co jest dla niego dobre. W moim życiu taka znacząca zmiana na tym polu zaszła około 27. urodzin [byłby to rok 2009, w 2011 Dunst zagrała u von Triera w „Melancholii” – red.]. Wcześniej miałam styczność z wieloma trenerami aktorstwa, ale mniej więcej wtedy znalazłam osobę, która naprawdę mi odpowiadała. Praca z nią otworzyła przede mną nową perspektywę, pozwoliła całkiem inaczej podchodzić do pracy. Od tamtej pory o wiele więcej czerpię z aktorstwa. Rola potrafi być dla mnie przeżyciem oczyszczającym, aktorstwo cieszy mnie o wiele bardziej, niż kiedy miałam 20 lat. Tak, dziś kocham ten zawód mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Myślę, że byłoby to uczucie stałe, gdybym mogła regularnie pracować z takimi twórcami jak Jane. Ale wszyscy wiemy, że to nie jest możliwe.
Lubi pani przekraczać granice? W końcu pracowała pani z Larsem von Trierem kojarzonym z łamaniem wszelkich zasad.
Zrobiliśmy razem tylko jeden film. Potem proponował mi kolejną rolę, ale scenariusz był jednak nieco zbyt dziwaczny, jak na moje możliwości. Nie mogę oczywiście zdradzić, o jaki projekt chodziło [mogła to być „Nimfomanka”, kolejny po „Melancholii” film von Triera – red.]. Mam swoje granice, których nie przekraczam. Nie chcę, żeby świat wszystko o mnie wiedział.
Jakie to granice?
Wszystko zależy od reżysera. Kiedy decyduję się odsłonić część siebie, jakąkolwiek, zawsze mam nadzieję, że trafi w ręce kogoś, kto zrobi z tego piękną rzecz. A nawet nie tyle piękną, co ważną. Czasami bardzo podobny temat czy scena potrafią być całkowicie inaczej realizowane przez dwie różne osoby. Nie z każdym reżyserem zrobiłabym rozbieraną scenę. Na pewno nie z takim, który wydawałby mi się przeciętny. W takiej sytuacji człowiek chce mieć poczucie, że robi coś, co ma znaczenie, w czym jest treść, a nie tylko forma. Że to nie będzie golizna dla golizny. To mój czuły punkt i zawsze starannie analizuję role pod tym względem.
Co w aktorstwie lubi pani najbardziej?
Opowiadanie historii wspólnie z innymi aktorami. Bo dla mnie historia jest najważniejsza. Dziś o wiele większą przyjemność niż kiedyś sprawia mi zagłębianie się w psychikę bohaterki. Aktorstwo ma w sobie coś z terapii – to taka terapia między tobą a postacią, którą grasz. W ekranowej Rose z „Psich pazurów” znajduję części młodej mnie. Wiem, jak to jest być na pozycji, w której człowiek czuję się niepewnie, tak jakby ktoś próbował go kontrolować. Są to sytuacje, z którymi potrafię się utożsamić, kiedy wracam myślami do młodej mnie. Teraz już nie czuję takich emocji, dlatego granie Rose było dla mnie tak interesujące. Ta rola kazała mi przyjrzeć się czemuś, co kiedyś było dla mnie bardzo trudne. Na szczęście mam to już za sobą. Na planie czasami mówiłam w myślach do mojej bohaterki: – Hej, dziewczyno, nie martw się, kiedyś dojdziesz do tego miejsca, w którym ja teraz jestem!
Czyli upływ czasu bywa dobry.
No jasne, że tak. Teraz już nie daję sobie w kaszę dmuchać, tylko wzruszam ramionami i idę dalej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.